to nie jest tak, że zapomniałam. nie mogłabym zapomnieć o tym, że mam jelita i żołądek, tak samo nie mogłabym zapomnieć o burdelu który dział i nadal dzieje się w mojej głowie.
kiedy człowiek dosięga dna to wcale nie po to, żeby na nim pozostać. to doskonała okazja do ponownego wybicia się, a może nawet wypłynięcia na powierzchnię. to zabawne jak komicznie brzmi to spod moich palców, skoro nawet nie umiem pływać. ale zawsze byłam dobra w metaforach, przecież polonistki widziały błysk w moim oku kiedy oddawałam prace pisemne napisane na więcej kartek niż było wymagane. ja po prostu lubiłam się rozgadać. całe życie potrzebowałam słuchacza, który nie będzie udawał, że mnie słucha, a faktycznie to zrobi, wykaże chociaż najmniejsze zainteresowanie.
to miejsce (w sieci) jest klimatyczne. tutaj są zapisane czarne scenariusze mojego serca, tutaj są wzloty i upadki, są również emocje, łzy i ból. próbowałam to miejsce zostawić, stąd ostatni post pojawił się tak dawno. ale nie umiem, chociaż chciałam. pisałam w innym miejscu, przeznaczony był mi do tego notatnik, który próbowałam jakoś spersonalizować, ale nie czułam, żeby było to właściwe memu sercu. generalnie się trochę oszukiwałam, do spisywania nadmiaru myśli zmuszałam, było to nieszczere, no i w końcu wylądowałam tutaj. w tym grabidołku zawsze ląduję, to tutaj spalam się jak feniks i odradzam z popiołów. brzmi to komicznie ale tak jest. może moje życie jest komiczne. ktoś na pewno by się śmiał, ja sama powoli zaczynam.
chciałabym więc powrócić. mam wrażenie, że uciekając od bloga wydaje mi się, jakbym uciekała od problemów. ale to wszystko co przerabiałam lata temu nadal jest w mojej głowie, nie sposób tego wymazać, bo ukształtowało mnie to jako człowieka. tak więc nadal wraca do mnie myśl, jakie to egoistyczne przyjaźnić się z ludźmi, skoro kiedyś się zniknie. nie odbija się to już na moim zachowaniu tak mocno, jak miało w zwyczaju parę lat temu. teraz to po prostu egzystuje w moim mózgu, a ja egzystuję w tym świecie. obok tego wszystkiego jest moja głowa. rozumiecie? autodestrukcja nadal jest. ale jest obok. już nie wpierdala mi się na ścieżkę życia, teraz tylko godnie znosi porażkę i kroczy obok. porażkę. bo to moje zwycięstwo. uwolnienie się od toksyczności.
do czego ja właściwie zamierzam w tym monologu, nie wiem. ludzie przychodzą i odchodzą. pojawiają się w naszym życiu, żeby zburzyć nasz cały mizernie budowany porządek, wywrócić nas do góry nogami, a potem zniknąć. nie istotne czy spędziliśmy z nimi rok, dwa, czy był to tylko tydzień albo szalone 6 tygodni.
wszyscy są również egoistami, dlaczego ja miałabym być świętą i nie pozwolić sobie na zluzowanie wodzy. a właśnie, apropo wodzy - wróciłam na jazdę konną. poczułam jak grzywa muska moje palce, obtarte o trzymanie wodzy palce zaciskają się na bacie, kolana trzymają się siodła, a koń.. on po prostu biegnie. biegnie tak szybko jak szybko ja w końcu pobiegnę. poczułam orzeźwienie wypadając z siodła, smak krwi z palca, ból wszystkich mięśni po jeździe, a następnie dupsko zbite przez kolejny tydzień. a w czwartek powtórka. jeszcze poniedziałek, wtorek, środa...