sobota, 28 września 2013

#020. to już rok

sialalala, mam bardzo dobry humooor!

28 września 2012 roku - zdecydowanie jeden z najszczęśliwszych dni w moim życiu. początek czegoś wspaniałego, nierozłącznego, wiecznego... bo taki będzie mój związek z Nim, już na zawsze. kurcze, nie spostrzegłam się nawet, kiedy ten czas minął! mimo wielu ciężkich chwil i upadków, było bardzo dobrze. zawsze miałam Go obok, mogłam liczyć na Jego wsparcie..
na pewno przez ten rok stałam się znacznie silniejsza. mimo, że jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności było sporo niepowodzeń w moim życiu, nawet więcej, niż ich było zwykle - to jakoś z czasem zaczęłam dawać sobie z tym radę. miałam od Niego olbrzymie wsparcie psychiczne, fizyczne, duchowe i każde inne. jakimś też trafem, nie wiem jak On to zrobił - pomógł mi zwalczyć trochę moich lęków i fobii. a przynajmniej zmniejszyć ten strach, który tak często się pojawiał.
popracowałam też trochę nad swoją osobą, mam nadzieję, że udało mi się zmienić na lepsze niektóre moje zachowania. chociaż nadal do ideału (którego swoją drogą nigdy nie osiągnę...) mi daleko. przecież nikt nie jest idealny :c no dobra, On jest. romantyczny, troskliwy, opiekuńczy, zabawny, kochany, przystojny. mam wrażenie, że po raz kolejny znowu się w Nim zakochuję. i to takie przyjemne uczucie, kocham Go najmocniej na świecie, a jeszcze jak Go widzę to mam motylki w brzuchu i promienieję jak słońce. właściwie to nie mogę powiedzieć, że Go kocham. to coś silniejszego, ale nie ma nazwy, więc pozostaje mi zostać przy "kocham" :<

bo jest najcudowniejszym, najwspanialszym, najfenomenalniejszym, najukochańszym, najfajniejszym, najmądrzejszym, najzabawniejszym, najsprytniejszym, najtroskliwszym, najopiekuńczym, najsympatyczniejszym, najczulszym, najwrażliwszym, najinteligentniejszym, najprzystojniejszym, najromantyczniejszym, najszczerszym, najmilszym, najżyczliwszym, najsilniejszym, najcierpliwszym, najwyrozumialszym, najlojalniejszym, najpomocniejszym, najambitniejszym, najrozsądniejszym, najidealniejszym, najbardziej zwariowanym, czarującym, elokwentnym, kreatywnym, oddanym, pociągającym, imponującym mi, sprawiającym, że czuję się bezpiecznie, odpowiedzialnym i niesamowitym mężczyzną na tej planecie.

a w głowie mam obraz tych Jego hipnotyzujących oczu, tego uśmiechu na twarzy.. świadoma, że niedługo Go zobaczę.. a widziałam Go zaledwie wczoraj. czuję się lekka, jak piórko! po prostu jestem szczęśliwa!

hello, is there anybody in there?

czwartek, 19 września 2013

#019. podsumowanie

ten cały pobyt w szpitalu to na prawdę była jedna, wielka katorga. nie czuję się jakoś zadziwiająco lepiej, za to nerwy mam wystarczająco poszarpane. o tak, wystarczy mi przynajmniej na następne kilka miesięcy. w sumie obiecali mi już wyjście w piątek. potem w poniedziałek. taak, w poniedziałek mówili, że na pewno wyjdę. potem usłyszałam o środzie. a w środę dostałam smutną wiadomość, że muszę poczekać do czwartku, bo muszą mi jeszcze zrobić badania. no kurde, to przecież szału idzie dostać! lepiej bym to zniosła, jakbym na dzień dobry się dowiedziała, że wyjdę w czwartek. albo jakbym nie dowiedziała się niczego, przecież nie musieli mi prawie za każdą wizytą mówić, kiedy to ja ich opuszczę.. generalnie to nie widzę zadziwiającej ilości pozytywów. ominęło mnie dużo szkoły, było sporo płaczu, samotności i brak świeżego powietrza, bo nie mogłam nawet nigdzie wyjść. zdecydowanie za dużo czasu na myślenie. jestem niestety taką osobą, która na to czasu powinna poświęcać jak najmniej, przynajmniej w tych cięższych chwilach życiowych. dlatego w sumie miałam te kilka załamań nerwowych i wrażenie popadania w kolejną depresję. na pewno z moją psychiką jest znacznie gorzej, niż było kiedy jeszcze byłam w domu, te okrutne dwa i pół tygodnia temu. bo wtedy i przez pierwszy okres przebywania tutaj (który niestety wynosił zaledwie parę dni) jakoś miałam siłę się uśmiechnąć, mimo, że było ponuro. no i przede wszystkim nic mnie nie męczyło. nie miałam żadnych masochistycznych chęci, ostatnie dni wakacji leniwie mi mijały.. mogłabym napisać, że nawet cieszyłam się na szkołę, bo tak przecież było. ale zanim w ogóle zaczęłam sobie uświadamiać, że czeka mnie niedługo powrót do niej - wyprzedziła mnie świadomość położenia się do szpitala. życie czasami jest zbyt okrutne :<
podsumowując, podczas tych okropnych 18 dni - dźgano mnie igłą mnie więcej 15-20 razy, założono mi prawidłowo zaledwie pięć wenflonów (rekord!), z których każdy, bez wyjątku, się zjebał - zapchał się skrzepem z krwi, wysunął albo przeciekł. zarazili mnie dwoma infekcjami, przenosili z sali na salę, nakarmili przerażającą ilością tabletek i syropów. pobrali mi około 200ml krwi. poza tym zrobiono mi kilka badań, badało mnie ze 12 lekarzy, podłączono mi jakieś 70 kroplówek, więc włoili we mnie ze dwadzieścia-parę litrów soli 0,9% z dodatkami antybiotyków. wypadło mi zdecydowanie za dużo włosów i zjadłam zdecydowanie za mało kalorii.
no ale przynajmniej dostałam się wreszcie do tego zakichanego leczenia antybiotykiem w nebulizacji, o który staram się już od kilku miesięcy, ALE NASZ JEBANY NFZ MA SWOJE POSRANE WYMAGANIA, KTÓRE TRZEBA SPEŁNIĆ. no to proszę, wreszcie jestem tak chora, że sobie zasłużyłam. a teraz pocałujcie mnie w dupę.
ja obiecuję, z ręką na sercu, że nie spędzę reszty życia w tym kraju, bo po prostu nie da się w nim żyć. renta, którą kraj zamierza mi dać po ukończeniu osiemnastu lat wynosi marne 600zł. co ja mam za to zapłacić? nie jestem w stanie opłacić mieszkania (+prądu, wody, gazu, etc.), bo nie starczy. nie jestem w stanie kupić za te pieniądze leków, bo potrzebuję na nie jeszcze raz tyle. nie wiem nawet czy taka sumka starczy mi na miesięczne wyżywienie, bo jedzenie też nie jest takie tanie. więc co, ja przepraszam bardzo, mam zrobić z tymi pieniędzmi? a politycy w Polsce zarabiają po kilka tysiaków na głowę, z czego latają sobie samolotami z jednego miasta do drugiego, wcale nie tak bardzo oddalonego od siebie. i obiecują nam potem taką Polskę, co będzie Irlandią, jeśli oddamy na nich głos. a my co robimy? idziemy jak te sieroty czy nie-myślące-bo-bez-mózgu zombie, po czym głosujemy. co potem z tymi wszystkimi obietnicami, jak już wygra polityk obiecujący Irlandię? gówno.
nie, nie, nie. ja tak żyć nie będę. znajdę dobrą pracę, która mi się spodoba gdzieś poza granicami kraju. myślałam o Norwegii, bo to klimat zdrowy dla mnie, poza tym, mają tam na prawdę wysokie zarobki. jedne z wyższych w Europie. no i jak zdobędę obywatelstwo, to dostanę taką rentę, że bez męki będę mogła utrzymać własną dupę. z dodatkową pracą, przy oszczędzaniu, spokojnie będę sobie mogła zapewnić dobrobyt. nie zapominajmy oczywiście o Nim, On w końcu też pojedzie tam ze mną i podejmie się pracy. po kilku latach tak się ustatkujemy, że będziemy wiedli spokojne życie, jak na filmach. i będzie Nas stać na zwiedzenie świata, bo to jedno z Naszych marzeń. i będziemy mieć kochającą się rodzinkę - dwójkę dzieci (córkę i syna) i jakieś zwierzątka. córkę nazwiemy Ula, a syna.. tak, to jest nadal w fazie planowania. chwilowo nazywa się NoName. ale niedługo to się zmieni, tylko trzeba o tym pomyśleć :D co do zwierzątek, to wątpię, żebym zgodziła się na Jego namowy, ponieważ waran może być z lekka.. niebezpieczny? zabójczy? no, tak trochę.. może uda mi się Go namówić na kotka. dwa kotki. trzy kotki. pięć kotków. osiem kotków. dwanaście kotków. lubię kotki. kotki są fajne.
w każdym razie.. będzie pięknie. w końcu sobie na to zasłużyliśmy, mając tak ciężko teraz, czyż nie? i jeszcze znajdą lekarstwo na moją chorobę, albo nie wiem, przeszczepią mi płuca.. i tak dożyję sobie przynajmniej do pięćdziesiątki, zobaczę swoje wnuki i mogę umierać! o tak.
marzenia.. i'm just a dreamer, who dream of better days :)
hmm. czas wrócić do szarej, ale jakże ciekawszej i milszej rzeczywistości. trzeba kupić resztę książek do szkoły, zaopatrzyć się w książki w bibliotece, iść na zakupy, wrócić do pracy, zacząć szyć, grać na gitarze, jeździć konno, przejść na dietę, poprawić kondycję, zaoszczędzić na nowe martensy i trochę pograć w lola. i wykorzystać każdą, nawet najmniejszą okazję, żeby Go zobaczyć. miejmy nadzieję, żebym mogła to wszystko spełnić bez kaszlu prowokującego skurcze żołądka i z uśmiechem na twarzy, oddychając pełną parą przez jak najdłuższy czas.

...a podczas wizyty w szpitalu miałam czas nadrobić filmowe zaległości (: chronologicznie układając, udało mi się obejrzeć: Spirited Away: W krainie Bogów (2001)Smętarz dla zwierzaków (1989)Modlitwy za Bobby'ego (2009)Mała Miss (2006)W ciszy (2005)Intruz (2013)Uniwersytet Potworny (2013)American Psycho (2000)Piękne istoty (2013)American Beauty (1999)Yoko (2012)Burleska (2010)Frankenweenie (2012)Oskar i pani Róża (2009)Trzynastka (2003)Życie Jest Piękne (1997)Dziewczyna z Tatuażem (2011), Całkiem zabawna historia (2010)21 Gramów (2003)Dzień Świra (2002)Dziewczyna w czerwonej pelerynie (2011)Ralph Demolka (2012)About Cherry (2012)Jane Eyre (2011)Chłopaki też płaczą (2008)Dziennik zakrapiany rumem (2011)Weronika postanawia umrzeć (2009)Sexlista 101 (2007)Trener bardzo osobisty (2012)Źródło (2006).

lalala.

poniedziałek, 16 września 2013

#018. złość

zazdrość już była, to teraz pora na złość. właściwie to nie pojawia się ona znikąd, ta pieprzona zazdrość też tutaj maczała palce. z dnia na dzień, z godziny na godzinę, z chwili na chwilę coraz więcej jej się we mnie kumuluje. i znowu zaczynam czuć wewnętrzny niepokój, znowu mi jakoś dziwnie. i w dodatku nie mam pojęcia, czy ja sama się zachowuje masochistycznie w stosunku do siebie, czy co? czy lepiej po prostu nie czytać, nie widzieć ani nie wiedzieć? jak to zawsze było powtarzane dookoła mnie, chociaż głównie w żartach - "czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal". no i może to jest prawda? ale z drugiej strony, nie jestem w stanie zamknąć oczu na te czynniki, które doprowadzają mnie do szewskiej pasji. ich jest za dużo, one są wszędzie. w każdej, nawet najmniejszej rzeczy. nawet nie tylko w zazdrości. nienawidzę tego, wszystko mnie frustruje i irytuje. i ta pieprzona huśtawka nastrojów będzie trwała jeszcze kilka dni, ja to czuję - to na okres. ale nie mogę sobie tak tego tłumaczyć, na okres czy nie - znowu zaczynam się źle czuć. ostatnio, kiedy czułam podobny niepokój zakończyło się wszelkimi próbami rozładowania napięcia, w tym samookaleczeniem, po którym pełna nienawiści do samej siebie poszłam spać i rano mi jakoś przeszło. ale ból i widok ranek (bo nie mogę powiedzieć, żeby to były jakieś olbrzymie ślady) męczył mnie potem przez jakiś tydzień. a ja tak naprawdę tego nie chce, bo to nie jest sposób!
koleżanka się do mnie odzywa z problemem, mówi, że od roku - mniej, lub bardziej systematycznie - się samo-okalecza. co dostaje w odpowiedzi ode mnie? oczywiście gadkę-szmatkę w stylu 'to nie jest sposób, jeśli Ci to pomaga, to tylko na chwilę, ale tak na prawdę nie powinnaś tego robić, bo zostawia tylko blizny na ciele i w głowie, które będą Cię męczyć przez długi czas'. 
albo na przykład bardzo bliska mi osoba, z którą kontakt od niedawna mi się umocnił. kilka lat temu okaleczała się bardzo mocno, blizny pozostały jej do dzisiaj. właściwie to tylko ona w jakiś sposób uświadomiła mnie, że to nic nie daje. nie pomaga. tylko ona się tym zmartwiła. a przecież nie tylko ona wiedziała... dała mi też możliwość w zeszłym roku poznania swojej znajomej, która ma blizn tyle, że nie jest w stanie już ich ukryć. ale wtedy przecież ja nie miałam pojęcia, że to może być jakikolwiek sposób na rozładowanie nerwów, przecież mnie nie męczyły nerwy! matko boska, ojcze święty, jezusie chrystusie i wszystkie jednostki w niebie, dlaczego karzecie mnie takim niepokojem, z którym nie umiem sobie radzić, który męczy mnie bardziej niż jakakolwiek zgaga?
i właściwie dziwię się, że znowu mnie naszło na taką agresję, którą mam w sobie. bo przecież ostatnio nawet jak się nic nie udawało, to ja próbowałam się uśmiechnąć. w końcu tak siebie sama męczyłam, że zaczynałam myśleć pozytywnie i uśmiechać się dla świętego spokoju, żeby już odpuścić błaganie. jak dziecko, które usilnie prosi o coś mamę, a ona w końcu odpuszcza i zgadza się, byle tylko jej młode przestało jej zawracać dupę. widocznie człowiek nie może wiecznie oszukiwać sam siebie.
jak mam ochotę na piercing i nowe kolczyki (a to też jest temat, który ostatnio siedzi mi w głowie), to czasem dzieje się coś takiego, że ta ochota nagle, ni stąd, ni zowąd robi się kilkanaście razy silniejsza. mam takie wrażenie, że muszę sobie zrobić nowy kolczyk, żeby sobie ulżyć. i ta ochota jest tak silna, że mogłabym to właściwie nawet porównać z masturbacją. trzeba sobie ulżyć i już, bo człowiek po prostu wybuchnie. cała ta heca z przekłuwaniem swojego ciała zaczyna mi się wydawać reakcję obronną. formą upuszczenia z siebie tych wszystkich męczących mnie problemów, ale nie zostawiającą po sobie jakichś ran, określanych przez społeczeństwo za dziwne. i to jest zdecydowanie to, co tak mi się podoba w piercingu. igły. krew. ból. uczucie pulsowania w jednym miejscu. więcej igieł.
wreszcie udało mi się to skleić w jedno. myślałam o tym od jakiegoś czasu, ale właściwie nie wiem, czy to możliwe. mam ochotę przekłuć sobie uszy. chrząstkę. bardziej boli. podwójnie. czyli tak naprawdę mam ochotę upuścić z siebie zmartwienia przez kolejny otwór w ciele, bo mnie coś męczy. bo nie chcę tak naprawdę sprawiać sobie krzywdy. TAK! bingo!

a dlaczego zbiera mi się teraz na płacz? dlaczego czuję się jak wrak człowieka, z żadnego nieokreślonego powodu? dlaczego to uczucie męczy mnie ledwie od kilkunastu minut, a jest tak silne? mam ślepą nadzieję, że zaraz mi minie. nie chcę być niebezpieczna dla samej siebie. po prostu nie chcę. jaki inny sposób mogę znaleźć na rozładowanie tego wewnętrznego napięcia? czym ono w ogóle jest spowodowane? czy ktokolwiek, do jasnej kurwy, odpowie mi na to pytanie? czy znajdę odpowiedź w krwi kapiącej z mojej ręki? nie, tam nawet nie będę szukać. kurwa. płaczę. chcę do Niego. błagam, chcę żeby mnie przytulił. proszę. potrzebuje Jego ciepła. uczucia bezpieczeństwa, którego sama sobie nie umiem zapewnić. błagam. bo oszaleję. już szaleję. niech mi ktoś pomoże...

sobota, 14 września 2013

#017. people are strange...

...when you're a stranger, faces look ugly, when you're alone.
ciekawa jestem, czy Jim miał jakieś konkretne przesłanie, które zamieścił w tej piosence i próbował je przekazać ludziom. podobno napisał ją podczas jednej ze swoich wielu depresji. zamieścił w niej swój aktualny stan emocjonalny. czyli musiał być dość smętny. przydałoby się w sumie przeczytać jakąś jego biografię, bo był z niego wspaniały człowiek. spotkałam się ze stwierdzeniem, iż Jim nie uważał samego siebie jako wokalistę, a za... poetę. poza tym, tworzył na prochach. pewnie dlatego tak ciężko się doszukać przesłania jego piosenek. swoją drogą, każda interpretacja może być inna. warto w ogóle szukać w tym głębszego przesłania? albo na przykład taka wersja, bliższa mojemu sercu:
gdy jesteś samotny, i widzisz ludzi, którzy są szczęśliwi, mają znajomych, wtedy nienawidzisz ich za to. a gdy nie masz kobiety którą możesz kochać, każda wydaje się niewarta tej miłości, skoro ciebie nikt nią nie darzy. gdy się jest innym, ma się inny punkt widzenia niż społeczeństwo, to owe społeczeństwo wydaje ci się idiotyczne, dziwne.
jeśli ta interpretacja byłaby prawidłowa i najbliższa temu, co było aktualnie w sercu i głowie Morrisona, to mam pewne wrażenie, że nienawidził on ludzi. może nawet z podobnego powodu, z jakiego ja ich nienawidzę. że ludzie odrzucają wszelaką inność i dziwactwa, coś co w jakiś sposób odbiega od normy, którą mają wyznaczoną w głowie. oczywiście krzywdzą przy tym olbrzymią ilość ludzi. chociaż właściwie zarówno 'normalność' jak i 'inność' to pojęcie względne, które jest jednak odbierane inaczej przez właściwie każdego człowieka. nie ma żadnych wyznaczonych norm bycia dziwnym i bycia normalnym. aczkolwiek wydaje mi się, że w sercu Jima była jakieś złe emocje kierowane ku społeczeństwu.
ludzie są dziwni. w dodatku każdy na swój sposób. po prostu.

poza tym, strasznie mi przykro, że większa część tych wszystkich legend muzycznych, jak na przykład Riedel (który oficjalnie zmarł z powodu niewydolności serca, ale czymś jednak to musiało być spowodowane, czyż nie?), czy wszyscy inni Ci, którzy należą do klubu 27 (w kulturze masowej termin zrzeszający wpływowych muzyków z gatunku rocka, bluesa i R&B, którzy z różnych przyczyn zmarli w wieku 27 lat) - Morrison, Joplin, Hendrix, Cobain, Jones... zaćpali się albo zapili na śmierć. bo generalnie większość tych śmierci jest tym spowodowana. wszystko jest dla ludzi, ale hej - w odpowiedniej ilości! szkoda, że tak ciężko jest nad tym zapanować i tak łatwo uzależnić.

chociaż taki odlot to ciekawa rzecz, cholernie chętnie sama kiedyś tego spróbuję, bo jeszcze niestety nie miałam okazji. tak, spalenie jointa, czy jakieś substancje psychotropowe i grzybki to zdecydowanie to, czego muszę spróbować przed śmiercią. i nie chodzi mi o to, że się uzależnię i umrę od przedawkowania narkotyków, po prostu czysta ciekawość ludzka - chcę wiedzieć jak to jest! bo bycie pijanym i te wyostrzone kolory oraz ciepło rozlewające się po całym ciele to całkiem ciekawe uczucie, nie sądzicie? cóż, w każdym razie ja tak sądzę.

plecy mnie bolą od za dużej ilości leżenia, chcę już do domu.

by the way, lubię się TYM schizować. fajnie poprawia humor. taki tam, psychodel (;
jak już jesteśmy przy temacie, to można by więcej takich psychicznych filmików wstawić. Salad FingersMilkmanDog Of Man. jakie przesłanie? nie wiem, na pewno wśród widzów takich wstawek znajdziemy kiedyś sporo morderców i nekrofilów. stąd się, moi drodzy, bierze patologia! a od htf się zaczynało..
i nie zdziwcie się, jak kiedyś oszaleję do tego stopnia, że was wszystkich pozabijam c:

cya <3

czwartek, 12 września 2013

#016. co mam robić dalej?

nowe postanowienia na powrót do domu, który coraz to mocniej odsuwa się w czasie. tak, to się nazywa mieć szczęście. bo biednemu zawsze wiatr w oczy, czyż nie? no ale nie ma sensu myśleć o tym, bo znowu zaczną się smęty z mojej strony. przykro mi tylko, że tyle szkoły opuszczę. tak właściwie, to nie wiem, czy już gdzieś to wcześniej pisałam, ale jestem w trzeciej klasie szkoły gimnazjalnej, popularniej nazywanej gimbazą. czekają mnie za kilka miesięcy testy. ale to nie jest najgorsze. czeka mnie wybór kolejnej szkoły, tej ponadgimnazjalnej. mam tyle perspektyw, a nie wiem co wybrać.
mianowicie liceum czy technikum? i o jakim profilu?
liceum, klasa medioznawcza - trzy lata ciężkiej nauki, po których zdałabym maturę i poszła na studia. jasne, tylko pozostaje kwestia jakie? dobrym zawodem byłoby dla mnie stanowisko tłumacza, tym bardziej, że lubię języki, jest to coś, co mnie interesuje. I TYLE. nic więcej. nie czuję do tego jakiejś wielkiej pasji. ale po filologii angielskiej nic innego nie mogłabym robić, bo nauczycielką zostać nie chcę. mogę tłumaczyć książki albo zostać tłumaczem przysięgłym, czyli fucha dobrze płatna i całkiem wygodna. ot co. ale muszę sobie zadać pytanie, czy to jest faktycznie to, co chciałabym robić? moim marzeniem od dziecka było pisanie książek czy zostanie dziennikarką. to się dopiero nazywa przygoda, ciągle moja wyobraźnia była by w ruchu, oczywiście, jeśli wybrałabym to pierwsze. przy tym drugim pozostaje raczej przykładanie się i rzetelność, bo na pewno nie chciałabym pisać w kolorowych pisemkach o kolejnym facecie Madonny, który całkiem niedawno odebrał swój dowód osobisty z racji ukończenia pełnoletności, lub o kolejnych ciążach i dzieciach polskich gwiazd. o nie, co to to to nie. czyli co, studia dziennikarskie? hmm.. ciekawie. ale czy nasz kraj, w którym panuje ciągłe bezrobocie będzie w stanie zapewnić kobiecie z wyższym wykształceniem jakąkolwiek pracę? owszem, w McDonaldzie za ladą (i to jeszcze jak mi szczęście dopisze!).
technikum, organizacja reklamy - technikum, jak każdy wie, trwa rok dłużej. ludzie nie przykładają tam się do nauki tak mocno, jak w liceum. znaczy, nauczyciele. bo przykładać do nauki to ja się mogę sama dla siebie indywidualnie, co jedynie pomogło by mi zdać maturę z zadowalającym wynikiem po ukończeniu tych czterech lat wypełnionych praktykami, nauką i jeszcze raz praktykami. bo spójrzmy prawdzie w oczy (ostatnio jak z kimś rozmawiałam to walnęłam taką uroczą gafę, że powiedziałam "spójrzmy prawdzie w twarz", dafuq?) - technikum głównie skupia się na tym, by jego absolwenci byli gotowi do wykonywania zawodu. więc przy ostatniej klasie, oprócz stresu związanego z maturą dochodzi również ten związany z egzaminem zawodowym, który trzeba zrobić na co najmniej 75%, ażeby to móc szczycić się wśród znajomych, że teraz to jest się technikiem organizacji reklamy, można się bawić kurcze. jak to jest napisane na stronie ekonomika, do którego wybranie się rozważam - "absolwent technika organizacji reklamy posiada umiejętności z zakresu podstawy rysunku, kompozycji, malarstwa oraz fotografii, posiada wiedzę na temat historii sztuki, różnych dziedzin sztuki i środków przekazu artystycznego". cóż, brzmi ciekawie, czyż nie? mój plan lekcyjny byłby wypełniony znacznie ciekawszymi przedmiotami, niż matematyka czy geografia. i tutaj właśnie coraz łatwiej dostrzec mój dylemat. na pewno po skończeniu technikum wybrałabym się na studia, jedne z wyżej wymienionych, a gdybym nie mogła po nich znaleźć roboty, to po prostu pracowałabym jako technik organizacji reklamy.
równie dobrze mogę iść do liceum na jakiś profil biol-chem, na którym całkowicie sobie nie poradzę, bo z własnych-(czy-też-nie)-chęci mój umysł jest organizmem myślącym filozoficznie i humanistycznie. humanizm i nauki ścisłe jakoś niestety od siebie odbiegają. potem studia mogłyby byś jakieś nie wiem, przerażająco ścisłe. i z nadzieją, że je zdam oraz z nadzieją (nadzieja matką głupich, zawsze to sobie powtarzam!), że znajdę pracę w swoim fachu, zarabiałabym więcej niż jako przeciętna dziennikarka, natomiast byłabym nieszczęśliwa, a w końcu z tego braku szczęścia utyłabym obrzydliwie (co akurat by mi się przydało), zrobiła się fioletowa (to już niekoniecznie), zaczęła wyglądać jak Buka i została postrachem małych dzieci :c
wiem, że szkoła ponadgimnazjalna nadal nie decyduje o tym, kim zostanę w przyszłości. same studia również nie zawsze o tym decydują. ja bym po prostu chciała wykonywać pracę, która da mi radość i zarobek. mam ciężki orzech do zgryzienia, tak czuję. na szczęście nadal pozostaje mi na podjęcie decyzji kilka miesięcy.

przyszłość mnie przeraża. z jednej strony, chciałabym już być dorosła, samodzielna, mieszkać sama i samemu radzić sobie z codziennymi problemami.. ale z drugiej strony...? ciężko mi będzie coś takiego udźwignąć, z moją chorobą jako dodatkiem kilkunasto-kilogramowym.
na szczęście On ma mięśnie i siłę, to mi pomoże. Mój Rycerz <3

lalala.

#015. tęskno mi!

chciałabym już wrócić do domu. albo chociaż mieć Go przy sobie. tęsknię za Nim.
za Jego zapachem, za Jego uśmiechem, za Jego oczami, za Jego kojącymi ustami, za Jego równomiernym biciem serca i oddechem gdzieś na mojej szyi, za Jego ciepłymi rękoma, za Jego szeptami do mojego ucha wywołującymi ciarki, za Jego śmiechem, za Jego siłą, za Jego delikatnością, za Jego zaczepkami we mnie, za Jego troskliwością, za Jego żartami. po prostu, za Nim.

poza tym, oglądałam wczoraj American Beauty. piękny w swojej prostocie, wypełniony uczuciami i w pewien sposób uczący, że powinno się docenić to, co się ma. przynajmniej ja go tak odebrałam. na samym początku dowiadujemy się, że główny bohater - przeżywający kryzys wieku średniego Lester - niedługo umrze. mimo to - oglądamy film dalej, bo coraz bardziej wzbudza on zainteresowanie każdą kolejną sceną. poruszający, wzruszający, przekazuje, ile piękna możemy znaleźć w martwym gołębiu lub plastikowym woreczku unoszonym przez wiatr, jeśli tylko zatrzymamy się na chwilę wśród tego wiecznie śpieszącego się świata, który nas otacza.

wysypki mam dosyć. pęcherzyki porobiły mi się nawet w nosie, jaki ból :<
nowe postanowienia na powrót do domu!

wtorek, 10 września 2013

#014. chorobowe

zdaję sobie sprawę doskonale z tego, że trafiłam tutaj do szpitala z zaostrzeniem, które trzeba było wyleczyć antybiotykiem. no i okej, nie sprzeciwiam się przecież. ale kiedy zarażam się jakimś syfem z oddziału, to naprawdę odechciewa mi się wszystkiego. mój wirus bostoński was pozdrawia, hehs. zaczęło się kaszlem, potem temperaturą trzydzieści osiem coś, następnie olbrzymi ból gardła. nie pamiętam, kiedy mnie tak ostatnio bolało, serio. ale to jeszcze nic. na dłoniach i stopach mam pęcherzyki, które swędzą i bolą. drapać, drapać, drapać, BOLI, drapać, drapać, ała, drapać, boli, boli, drapać, boli. nie mogę chodzić, tak mnie bolą stopy.
najchętniej bym przypierdoliła tym małym, czerwonym i swędzącym jebańcom z bazuki kurwa, żeby ich pozajebywać najmocniej jak się da. 
wysypki są chujowe.

happysad ssie. chłopcy tak bardzo zeszli na psy, że nie da się ich słuchać. ani raz, ani dwa, ani trzy, ani czterysta pięćdziesiąt osiem.

piątek, 6 września 2013

#013. zazdrość

jakoś zawsze, odkąd już małym glutem byłam, to przemawiała we mnie zazdrość. o lalkę koleżanki, o gry, o zabawki. właściwie to było to chyba normalne zachowanie, mama tłumaczyła mi, że tak nie wolno, że to nie ładnie, przy czym z płomienia zazdrości w sercu, zostawał ledwo tlący się ogarek. i z czasem to już tak było, że po prostu była to zwykła chęć posiadania czegoś, nic więcej. ale jakoś od roku (ciekawe dlaczego!) znowu to uczucie przybrało we mnie mocy. już nie na tle materialnym, teraz zazdrosna jestem o jedną osobę. wszystko to zostaje we mnie, a jest to strasznie negatywne uczucie, z którym średnio sobie radzę.
bo to taka zazdrość w miłości, jej obiektem jest nie kto inny, jak On. 
i tu nie chodzi mi tylko o dziewczyny, które w okół Niego latają, ale chwilowo na tym się skupię. owszem, na Jego urodę stety-niestety nie można narzekać, jest niesamowita i interesująca, więc albo się Go uwielbia, albo nienawidzi. nienawidzi oczywiście z zawiści. no i więcej jest tych, co raczej Go uwielbiają. nie tylko czynniki zewnętrzne mają na to wpływ, On ma po prostu cudowny charakter i zainteresowania.
w ogóle, teraz w XII wieku to raczej codziennością jest wśród młodzieży przytulanie się, całowanie na dzień dobry, na do widzenia, czy na przykład komentarze do znajomych i przyjaciół w rodzaju "masz gdzie spać?", "brałabym/brałbym!". u mnie raczej codzienność to nie jest, z moich ust padają podobne, lecz bardziej osobliwe i delikatne komentarze tylko do osób, przeważnie płci męskiej, na których mi zależy. czyli KURCZE do Niego. a dostaję szewskiej pasji, jeśli jestem świadkiem czegoś takiego od Jego koleżanek :< wiem, mam problem. Swego czasu nawet i On pomagał mi się z Nim uporać. po części dał radę, tymi Swoimi drastycznymi metodami. bo kiedyś mój problem był szerszy, zazdrość skupiała się również na Jego znajomych, z którymi spędza czas. tylko ze względu na to, że mieszkamy od Siebie daleko. oni mają Go częściej niż ja, i to właśnie tego im zazdrościłam - Jego obecności przy nich. o której ja, w takiej ilości, marzę. ale nie chcę nawet do tego wracać, bo ciężko mi było pozbyć się tego dziwactwa. 
otaczające Go dziewczyny odbieram jako swego rodzaju konkurencję, bo spójrzmy prawdzie w oczy, po doświadczeniach minionego czasu mogę śmiało powiedzieć, że przyjaźń damsko-męska to bardzo ciężka dziedzina, bo w większości przypadków tak jest, że któreś prędzej czy później po prostu się zakocha. nie skreślam tutaj oczywiście każdej z takich przyjaźni, bo wiem, że czasami są i mają się dobrze, ale nie była to na pewno żadna moja relacja.
no i jak tak by się nad tym dogłębniej zastanowić, to moje uczucie jest chore. jakaś tam zazdrość zawsze występuje, ale ta moja jest chyba zbyt duża. chyba na pewno. muszę się z nią jakoś uporać, oby nie zaczęła mi się wymykać spod kontroli. kiedyś przeczytałam nawet, że zazdrość w związkach jest potrzebna i niezbędna. nadal nie rozumiem, co autor tych słów miał na myśli, może to uczucie doda jakiejś pikanterii, albo zwróci większą uwagę na partnera. ale relacje damsko-męskie na wyższym szczeblu z reguły oczekują ciągłego zwracania uwagi i interesowania się drugą połówką. brak tak naturalnego odruchu jest raczej spotykany u starych małżeństw, które zajmują się wychowywaniem swoich wnuków, niczym innym. nie wiem, wiem jedynie, że zazdrość to skończona świnia.

czwartek, 5 września 2013

#012. optymizm

tak sobie trochę kombinowałam ostatnio i zmieniłam wygląd bloga, jakoś wygodniej mi teraz, nie jest taki zimny i smętny. czyli na prawdę odchodzę od smętnych postów (: nie było ich z resztą jakoś specjalnie dużo, blog nie miał nawet czytelników, więc jeśli z czasem ich zdobędzie, na czym mi nawet nie zależy, bo piszę go dla siebie, to wszystkie te moje smutki jakoś rozejdą się po kościach.
dzisiejszy dzień przespałam w jakichś sześćdziesięciu procentach, taka już po prostu jest szpitalna aura. znowu było mnóstwo śmiechu dzięki Niemu, spokój w sercu i radość, która emanuje ze mnie na wszystkie kierunki świata. cudownie tak, beztrosko. a nie zapominajmy, że to nadal szpital.
zaczęło mi wypadać więcej włosów niż zwykle. przez antybiotyki, pewnie gdybym nie brała od trzech tygodni h-pantotenu, to byłoby jeszcze gorzej. właściwie to mam plan, żeby zadbać i zapuścić swoje włosy. żeby dowiedzieć się jak, buszuję bardzo dużo po internecie. znalazłam świetnego bloga, na którym jest każda informacja, jaka tylko przychodzi mi do głowy, na temat pielęgnacji włosów. jest spis polecanych kosmetyków, więc wybiorę się po powrocie do domu na małe zakupy. oczywiście jeśli znajdą się pieniądze.
albo znowu zaczynam żyć marzeniami, tymi mniejszymi, jak to fajnie będzie być grubaskiem z gęstym i długim włosiem na głowie, albo po prostu znowu zaczynam myśleć optymistycznie. bo to przecież nic takiego, może mi się uda dopełnić postawionego sobie celu. a raczej celów. mam perspektywy na najbliższy czas! jeeej, właściwie to dawno nie czułam się tak dobrze i spokojnie na duszy.
był dzisiaj u mnie szpitalny psycholog, zostawił mi jakieś karty do wypełnienia (moje samopoczucie, co myślę o tym, co myślę o tamtym, z czym kojarzy mi się to, tamto), z czym spotkałam się pierwszy raz, bo raczej zawsze ktoś zaczynał i kończył na rozmowie. a na takiej kartce to chyba mogę się na dzień dobry otworzyć, bo to w końcu kartka, nie wyśmieje, nie odrzuci. nie mogę nawet powiedzieć, że wysłucha, po prostu przyjmie na 'klatę' to, co mam do napisania... a swoją chorobę porównuję do przysłowiowej puszki pandory.

tak sobie też dzisiaj myślałam, że lubię, kiedy w jednym miejscu mogę dowiedzieć się wielu rzeczy. więc chciałabym coś takiego zrobić z blogiem, nie może to być miejsce na smęty, wieczny pamiętnik czy też dziennik. jak będzie mi się nudzić, to powstawiam może jakieś recenzje filmów, książek, czy też tych wszystkich kosmetyków, które chcę wypróbować do moich włosów. heh, zapytałabym coś w stylu 'co Wy na to?', ale raczej odbiło by się to głucho od ścian i wróciło do mnie jak bumerang bez żadnej odpowiedzi.

w mojej głowie pustka, nicość i bezsensowne, płytkie myśli. kocham to uczucie, gdy nie muszę się martwić!
kiedy zmartwieniem jest 'co jutro na siebie włożę?' lub 'kiedy przyjdzie do mnie paczka z zamówieniem z allegro?'
muzyki też jakiejś weselszej słucham :3

wtorek, 3 września 2013

#011. śmiech to zdrowie

i wiesz co? zapomniałbym Ci powiedzieć - seksownie wyglądasz na wózku inwalidzkim!

śmiechoterapia - Miś wprowadza nową metodę leczenia mnie. a może po prostu On już jest taki cudowny, że uszczęśliwia Go moja radość? tak, to zdecydowanie to.
po tych chwilach, które z Nim spędzam, doszłam do jednego, bardzo pouczającego wniosku.
śmiejąc się bez przerwy dłużej niż minutę - prędzej czy później zacznę się dusić, lub zesikam się ze śmiechu. jak szczeniaczek, tyle, że one siusiają z radości.
lubię tę niezliczoną ilość ciarek na moim ciele, kiedy słyszę Jego czułe szepty do uszka.

mamy stado dzieci, a mała Ulcia kiwała dzisiaj do tatusia, ale ją zmiażdżyłam.
wygrałam dzisiejszy dzień. wygrałam życie, bo mam Go :D!

Stoned Jesus - I'm The Mountain to bardzo fajna nuta, a Smętarz dla zwierzaków to nie horror, lecz niesamowicie zabawna komedia. ale nie ma co, trochę się bałam. tylko po to, żebym mogła się mocniej przytulić!

#010. happy time

kurcze, kurcze, kurcze! z jakim ja w ogóle zamysłem zakładałam tego bloga? żeby dołować samą siebie moimi wstrętnymi i smutnymi postami? no okej, raz na jakiś czas każdemu się zdarza, w końcu shit happens. ale powinnam chyba raczej jakoś miło i chętnie dodawać tu posty, a nie czekać na kolejne załamanie psychiczne, kiedy to do mojej głowy wpadnie mądra myśl o treści "hej, mam ochotę się zabić, łuuu, moje życie jest chujowe, łuuu, jest mi tak źle, łuuu, trzeba o tym napisać na blogu." no kurcze, co ze mną nie tak? chyba w ciągu ostatniego miesiąca, pobytu w szpitalu i tych wszystkich innych upierdliwych rzeczy w moim życiu, w mojej głowie pojawił się jakiś kurcze cud, olśnienie, whatever. w każdym razie, na chwilę obecną mam w sobie tak monstrualne ilości pozytywnej energii, że muszę je spożytkować właśnie tutaj, nie odpuszczę sobie, ha!
smętów ciąg dalszy, czyli co się u mnie działo w czasie, kiedy swoich żali na temat życia nie wrzucałam w sieć. pod koniec piętnastodniowego pobytu w szpitalu, kiedy dostawałam kurwicy na każdym możliwym kroku, przyszły wyniki paru badań, które tutaj przeprowadzano. godzina późna po południu, więc lekarze właściwie zmywali już swoje dupy do domów, gdy tu nagle przychodzi moja doktor, z miną sztywną jak nagrobek i mówi mi, że znaleziono u mnie guzki na tarczycy. cholera - myślę sobie - rak. spytałam ją o to wprost, nie potwierdziła, nie zaprzeczyła. poinformowała mnie, że dopiero jutro będę miała badania, które szczegółowo potwierdzą co mi dolega. potem jeszcze omawiała jakieś problemy z płucami, coś taaaam, właściwie to się wyłączyłam, bo byłam już załamana. pod koniec jej monologu upuściłam z siebie rzekę łez. troszkę się wyżaliłam, przekolorowując dość ostro to, jak mi ostatnio źle i żałośnie. zaproponowała mi psychiatrę, który miałby mi rzekomo przepisać leki, sprawiające, że mój humor czy będzie tego chciał czy nie - będzie wesoły. haha, pewnie. nie wiem jak działają psychotropy, ale na pewno nie tak. to jest zwyczajny dobry trip na receptę. w dodatku cholernie szybko i mocno uzależnia. wracając do tematu - doktor poszła sobie z salki i zostawiła mnie na pastwę mojego mózgu, który od razu kazał mi się załamać. skurwiel nad skurwiele, nie powiem. przez ponad osiemnaście godzin do badania płakałam, że mam raka. mój Ukochany powiedział mi, że nawet jeśli byłabym bezpłodnym kadłubkiem z nowotworem czegokolwiek, to On by mnie kochał. wywołało to niesamowity uśmiech na mojej twarzy, który pojawia się ciągle, gdy tylko o tym sobie przypomnę. koniec końców okazało się, że mój organizm ma skłonności do torbieli i również takie pojawiły się na tarczycy. nic groźnego, ale trzeba kontrolować. miałam raka. miałam raka we własnej głowie, przez kilkanaście godzin. aż się czuję jak narrator z Fight Club'u, alter-ego Tylera Durdena, który miał raka stopy przez dziesięć minut. zachował sobie nawet zdjęcie z tego okresu.
po powrocie ze szpitala, a raczej od razu w drodze do domu - wybrałam się do studia piercingu. zrobiłam sobie wymarzonego industriala, jako taki symbol rozpoczęcia czegoś nowego w moim życiu, wielkich, przełomowych zmian. faktycznie chciałam je rozpocząć, tylko zaczęłam od dupy strony, że tak powiem. w celach regeneracyjnych - według mojej rodzicielki - wyjechałam na tydzień nad morze. nie odpoczęłam, tylko wiłam się z bólu serca, ponieważ zbyt bardzo brakowało mi Jego. jako uaktywnienie mego planu zmiany swojego życia na lepsze, który wcześniej wspominając - zaczęłam od dupy strony - popełniłam wielką głupotę, świadczącą o moim braku rozumu (where is my mind?), właściwie to nie będę nawet pisać co to było. potem pokłóciłam się z Nim. i to ostro.
wróciłam do domu, obiecałam zmianę - właściwie to chyba nawet udało mi się dotrzymać słowa - wszystko jakoś rozeszło się po kościach. ale jakim cudem mogłoby być dobrze tak długo (:?
pani T. przeszła samą siebie. odpierdoliła taki wyczyn, że skłóciła mnie z rodziną, z Nim i spowodowała, że straciłam do Niego zaufanie. swoją drogą, straciłam nawet zaufanie do własnej mamy. błędnie, że jej uwierzyłam. ale przemawiała przez moją mamę, której wierzyłam zawsze. błędnie, że od razu nie wyjaśniłam tego z Nim. zrobiłam to dopiero po jakimś czasie. przede wszystkim przeprosiłam Go, za to, że dałam się tak obezwładnić pani T. 
bardzo możliwe, że pani T. myśli teraz, że udało jej się jakoś wygrać. ale się nie udało. nie ma oczu dookoła głowy, poza tym, On ma takie umiejętności, że zbywa ją bez problemu.
po dwóch tygodniach od wyjścia ze szpitala zaczęłam się stopniowo dusić, męczyć krótkim dystansem i małym wysiłkiem, problemem było dla mnie oddychanie. więc od wczoraj jestem tutaj znowu. tym razem bardziej wiemy, co mi dolega. jest duża szansa na lepsze leczenie.
ominą mnie dwa pierwsze tygodnie szkoły, ale dam radę. nie zrobię sobie raczej zbyt dużych zaległości. jak wyjdę za te dwa tygodnie, na pewno będzie lepiej. bo poprawę czuję już teraz - po półtory dnia leczenia.
mam zamiar porządnie nauczyć się grać na gitarze. dobrze się uczyć. przejść na dietę - przytyć. zmieniłam psychologa, niedługo czeka mnie pierwsza wizyta. zaczęłam znowu czytać książki, co kiedyś było moją olbrzymią miłością. 
jestem uśmiechnięta, zarażam aktualnie pozytywizmem, stawiam czoło temu, co szykuje mi życie. dam sobie radę, bez dwóch zdań. dlaczego? bo On. w końcu będzie tak, jak chciałabym, żeby było. tymczasem uśmiecham się, choćby los pluł mi w twarz. zrobię mu na złość ;>.
tworzymy listę tego, co chcemy zrobić w życiu. i nie spocznę, dopóki całej nie spełnimy. a jednym z ostatnich punktów pewnie będzie wychowanie wnuków..
przed chwilą pokłóciłam się z przyjaciółką, wyplułam jej wszystko co leżało mi na sercu od dłuższego czasu, czuję się zdecydowanie lepiej. staram się też być jakimś oparciem dla innej znajomej, trochę jej teraz ciężko. a przede wszystkim, staram się być dobra dla Niego. egoistyczna natura trochę to utrudnia, ale olbrzymia miłość zdecydowanie ma moją naturę w dupie. i jestem szczęśliwa. i cieszę się jak głupia. bo mam Go obok. bardzo często. marzenia się spełniają!


kocham Cię.