czwartek, 26 czerwca 2014

#055. zasługujesz na to, żeby Cię kochać

jestem od paru dni strasznie wkręcona w sytuację osoby, którą, mam wrażenie, śmiało mogę nazwać kolejnym moim przyjacielem. pewnie ja dla niego tyle nie znaczę, może to przyjdzie z czasem, może wcale. w tym wszystkim natomiast nie chodzi o to, jakim stosunkiem obdarza mnie E. najistotniejszym jest jego brak wiary w siebie. pomijając fakt, skąd się wziął, a kończąc na tym, jak poznanie jednej, wyjątkowej osoby potrafiło poprzewracać mu całkowicie jego dotychczasowy, dość mocno zaburzony światopogląd.
w mojej głowie pojawiła się myśl, po co właściwie tworzę tę notkę i co chciałabym tutaj napisać. wydaje mi się, że już nie sugerując się konkretnie przykładem mojego przyjaciela, mogłabym zasiać tutaj jakieś ziarenko nadziei na lepsze jutro, tudzież na całe życie. wspomogę się trochę fragmentami z rozmowy z nim, mam nadzieję, że nie będzie miał mi tego za złe, o ile kiedyś w ogóle się o tym dowie. 
w końcu prawda jest taka, a nie inna, że życie mamy tylko jedno i to właśnie od nas zależy, jak je przeżyjemy.  
każda sytuacja, jaką potencjalnie odbieramy jako problem, może tak naprawdę wcale nim nie być. nie jest również istotne to, czy nasze wyobrażenie własnej osoby jest na krańcu załamania nerwowego, depresji czy trzymające żyletkę w ręku. a może nawet nie, może akurat wyobrażenie owe jest monotonne i pozbawione jakichkolwiek większych i bardziej wyraźnych doznań, chęci do życia? mimo posiadania na swoim 'koncie' tej skromnej cyfry szesnastu lat, pewna jestem jednego - zawsze znajdą się ludzie, którzy mają gorzej. tacy, których problemy przytłaczają w sposób niemiłosierny. ale w tym wszystkim nie zauważają dobroci, która się dzieje wokół nich. rzeczy sprawiających radość, a objawiających się w najmniejszych, codziennych sytuacjach. rozumiem, że ktoś do tego stopnia załamany nie jest w stanie zwrócić na to uwagi, przecież to jest najtrudniejszy krok. lecz co się dzieje, kiedy mu się uda? jeśli ma siłę, (a zakładam, że każdy ją w sobie ma, niektórzy tylko głębiej schowaną) ucieszy się tym. postara się to docenić, chwyci się tego pozytywnego akcentu. można to porównać do pierwszego szczebelka drabiny, po której wspinamy się całe życie. oczywiście prób może być wiele, bo nie każdemu uda się za pierwszym razem. ale czymże byłoby życie, gdyby człowiek o nie nie walczył i się nie starał? monotonia jest obrzydliwa, uwierzcie mi. nie można żyć na jasno określonych zasadach, normach, emocjach. trzeba się piąć coraz wyżej, doświadczać nowych rzeczy, które nas edukują. nie uważacie, że to cudowne, kiedy pod koniec tej całej egzystencji można sobie powiedzieć, że przeżyło się życie godnie i tak, jak się chciało? nieważne, czy szczęście osiągniesz poprzez miłość, przyjaźń, pracę, cokolwiek. każdy ma w życiu inny cel, ale u końców każdej drogi do tego celu jest szczęście, spełnienie. różnica taka, że zdobywa się je w inny sposób. i tak powinno się żyć, życie bez żadnego celu to życie zmarnowane. nieważne, czy jesteś wierzący, czy nie, chociażby według norm społecznych - to dar. trzeba trochę uwierzyć w siebie i we własną wartość. nawet jeśli się tego nie czuje, to uwierzcie, że wasz brak ludzie odczuliby bardzo intensywnie. poza tym wymówka, że się nie umie i nie da się rady, nie zadziała. nawet jeśli ludzie mają jakiś określony cel w życiu i dążą do spełnienia, uważasz, że nie knocą nic po drodze? albo że nie mają takiego okresu, ze psuje się dosłownie wszystko, czego się dotykają? uwierz mi, że nie jesteś jedyny, jeśli doświadczasz czegoś takiego.
niepotrzebnie mózg części z nas pobudził się teraz do pracy, czego to się nie skopało. na przykład ja - gdyby nie moja choroba rodzice nie mieliby długów, problemów finansowych, nie żylibyśmy w ograniczeniach, jakich żyjemy, a z pewnością moja mama byłaby szczęśliwsza, bo pracowałaby w swoim zawodzie. nie robi tego, bo musiała mnie wychować. taką podjęła decyzję, wyobrażam sobie, jaka musiała być dla niej trudna. z resztą w tym wszystkim nie tylko jej i tacie było trudno, bo pomagała i martwiła się cała rodzina. NO ALE gdyby babcia miała wąsy to by była dziadkiem, prawda? wniosek prosty - takie gdybanie nie ma sensu, bo co się stało to już się nie odstanie. i nie mówię tego jako osoba, która nic o egzystencji nie wie. sama chciałam ze sobą skończyć, nie raz, nie dwa. ale kiedy tylko znowu wrócisz, lub chociaż znajdziesz trop na tę ścieżkę - to nadzieja na szczęście daje Ci euforię i motywację do życia. żebyś pod koniec był z siebie dumny. pomyśl trochę, czy tak nie warto? chociaż spróbować?
dlatego, czytelniku
zrób coś dla mnie, przemyśl to sobie, pomyśl, czy naprawdę warto przeżywać życie bez żadnego celu, spełnionych marzeń, ambicji, tego wszystkiego... tego wszystkiego co znajduje się głęboko w Tobie. o czym nawet nie do końca Ty zdajesz sobie sprawę. nie wiem jakie emocje i nadzieje w sobie kryjesz. jeśli chcesz wiedzieć, co mam na myśli, to poszukaj tego w sobie. na pewno na tym nie stracisz, a możliwe, że zyskasz. i to całkiem konkretnie.



środa, 25 czerwca 2014

#054. mama

a kiedy pani od angielskiego spytała mnie o moją mamę, odparłam krótko "my mother? she is my best friend and an angel". naprawdę tak uważam. fakt faktem, to pierwsze wychodzi jej często trochę gorzej, ale nie mogę tej kobiecie odmówić jednego - dobroci. takiego charakterystycznego zrozumienia, o które często trudno, według mnie, w stosunkach matka-córka. nie przypominam sobie za szczególnie, żeby mama kiedykolwiek nie stanęła w mojej obronie. choćbym nie wiem przed jakimi kłopotami ją stawiała, ile narobiłam jej wstydu albo najzwyklejszej złości - ona zawsze mnie wspierała. to była taka miłość bezgraniczna. zrezygnowała z ukochanej pracy, żeby mieć czas na wychowanie i radzenie sobie z mukowiscydozą. właśnie moja mama zawsze negocjowała każdy mój szlaban nałożony przez ojca, latała ze mną po niepoliczalnej (!) liczbie lekarzy.. budziła mnie rano, żeby dać wszelkie leki, a następnie dzielnie i ochoczo mnie rehabilitowała. znosiła moje dziecinne foszki, uczyła mnie jak powinnam zachowywać się w stosunku do drugiego człowieka.. załatwiała mi wszystkie potrzebne leki, najlepsze odżywki wysokokaloryczne na rynku.. kształciła mnie plastycznie, matematycznie i humanistycznie, bawiła się ze mną lalkami i tańczyła jakieś bliżej nieokreślone ruchy w muzyczne rytmy. wychodziła ze mną na spacery, a potem wykończona całym rozgardiaszem dookoła umiała się przy mnie położyć i pośpiewać mi na dobranoc. pamiętam tę magię dzieciństwa. nie mogłam spotykać się za bardzo z rówieśnikami, a ona starała się zaspokoić moje wewnętrzne potrzeby towarzystwa. kiedy trochę podrosłam mama nie straciła na znaczeniu w moim życiu. spełniała moje marzenia, ocierała moje łzy z powodu różnych porażek, kibicowała mi i cieszyła się z moich zwycięstw. nadal broniła mnie gdzie tylko mogła i robiła wszystko to, co dało jej miano cudownej mamy. rozmawiała ze mną, interesowała się muzyką, której słucham, moimi hobby, tym, co dzieje się w moim życiu. myślę, że dalsze wymienianie tego co robiła i co robi nadal nie ma sensu, mogę to przecież podsumować krócej. poświęciła mi większą część swojego życia, dała mnóstwo miłości i oparcia. wychowała mnie i wykształciła moją osobowość. myślę, że poszło jej to naprawdę dobrze, zważywszy na mój hardy charakter. najsmutniejsze jest to, że zauważam to wszystko dopiero od niedawna. od jeszcze krótszego czasu - szczerze doceniam. lepiej późno niż wcale. przepraszam, że tyle razy Cię zawiodłam, że nie byłam dla Ciebie pomocą, kiedy tego potrzebowałaś z mojej strony. Ty byłaś zawsze, to Ty nauczyłaś mnie, jak powinnam żyć, jak być szczęśliwą. dziękuję Ci mamo za to wszystko. kocham Cię :)!

niedziela, 15 czerwca 2014

#053. to jest takie zabawne!

przyglądam się koledze - R., który wysypuje na kartkę papieru nasz zakup. z niecierpliwością czekam, aż zawinie do końca psychodelik z odrobiną tytoniu w bletkę. potem zabiera się za drugą, co idzie mu dość opornie, podczas gdy ja już się ekscytuję. B. włącza playlistę "Tyler, the Creator" na spotify, tak aby było słychać w innym pokoju. wychodzimy we trójkę na balkon, siadamy na krzesłach. na dworze panuje chłodna atmosfera, wcześniej padało przez długi czas, więc powietrze jest rześkie. zachmurzone niebo ma na sobie całą paletę szarości i bieli z przebłyskami różu. R. rozpala skręta, bierze pierwsze buchy. następny w kolejce jest B., ja ostatnia. patrzę na jego palce trzymające popielniczkę. biorę kartonik owinięty bletką do ust, lekki buch, zaciągam się. nie jest źle. łapczywie biorę kolejnego, zaczyna mnie dusić. w gardle czuję gorzki smak, sama zaczynam kaszleć. oddaję wszystko R., myśląc, że trzeba się zaciągać słabiej. duszę się dopóki B. nie dostaje skręta. zaciąga się trzy razy, oddaje mi bardzo powolnym ruchem. zaciągam się delikatnie. eh, za słabo. próbuję trochę mocniej, znowu łapie mnie kaszel. R., zaczyna palić, a ja patrzę się na ostrość zielonego koloru na liściach drzew. po kolejnych paru buchach zaczynam czuć ciężkość głowy. nikt się zbyt specjalnie nie odzywa. kończę skręta, czując delikatną spaleniznę papieru. po wspólnym uzgodnieniu, jak bardzo nam wszystkim zimno - wracamy do pokoju. chłopacy siadają na łóżku, jedząc czekoladę i zajmując się paczką czipsów, a ja wpatruję się w grzbiety książek na półce. intensywność kolorów mnie oczarowuje. w myślach czytam tytuł, to słownik. odwracam się, siadam na kolanach B... nie jestem głodna. czuję się jakby lekko nieobecna, nikt nie zwraca na mnie większej uwagi. nie mogę powiedzieć, że to efekt palenia, raczej moje zmęczenie i nieobecność w rozmowie. nawet nie pamiętam o czym oni rozmawiali... B. ma odpały, śmieje się bez większego powodu. brak mi ochoty na podniesienie się z łóżka. patrzę się na chmury, w których ciągle widzę jednorożce. wszędzie. a to ich głowy, a to kogoś galopującego na owym wyjątkowym koniu. pisząc to wszystko na drugi dzień nie jestem w stanie sobie przypomnieć co się działo przed spaleniem drugiego skręta. dziwne, bo byłam święcie przekonana, że nic na mnie nie zadziałało. wzięłam dwie tabletki kodeiny na kaszel, żeby się nie dusić. rzeczywiście, przy kolejnym paleniu było lepiej. ale intensywniej czułam tą gorzkość w gardle. prawie cała czekolada zniknęła. tak samo jak wielka butla coca-coli i paczka czipsów XXL. chłopcy ją zjedli, ja mało brałam. ruszyliśmy się ociężale z łóżka do kuchni w chęci zrobienia popcornu. mikrofala nastawiona, a ja bez żadnego określonego celu zaczynam się pięściami w R.. zabawnie to wygląda, przewraca mnie na ziemię, potem wstaję, znowu się zaczynam, pod koniec niby jakbyśmy tańczyli. idziemy zjeść popcorn, cała miska znika w jakieś 2 minuty. pamiętam, że od nadmiaru niezdrowego żarcia B. poleciał do kibelka i wszystko zwymiotował. czuł się potem lepiej i cała faza jakby mu minęła. mi wręcz przeciwnie. pamiętam, że siedząc na kuchennym blacie zrzucałam przedmioty na podłogę, żeby wydawały głośne dźwięki. sprawiało mi to satysfakcję jak małemu dziecku, ale ilekroć się śmiałam, B. mnie wyzywał za robienie syfu. potem miałam ataki śmiechu, przy których nie byłam w stanie utrzymać się na nogach. i mimo myśli w głowie, że nie wiem z czego się śmieję, albo że chciałabym przestać - nie mogłam. po prostu nie byłam w stanie. moje ciało było strasznie wiotkie. ciemno na dworze, było bardzo późno, gdy w trójkę zebraliśmy się, żeby wrócić na górę. pamiętam siedzenie na łóżku. znowu paczka czipsów XXL, tym razem i ja jadłam. przytulałam się trochę do B., chciałam jego bliskości. potem - nie umiem wytłumaczyć dlaczego - uderzyłam go w czułe miejsce. cierpiał, a ja zaczęłam przepraszać. nie wiem nawet co mi przyszło do głowy. trochę posmęcił i w końcu mnie przytulił. potem znowu była masa śmiechu, chyba nawet trochę posikałam się w majtki, bo już nie mogłam wytrzymać. gdy leżałam wtulona w B., R. zaczął jakiś monolog, że chciałby być tak zgrany z kimś, jak my, że nam zazdrości. miałam wrażenie, że trochę mu smutno. szybko odpędził od siebie te myśli idąc z B. do komputera i oglądając jakieś śmieszne filmiki. z początku zostałam na łóżku w pokoju, próbując zasnąć, ale mi się nie udawało, więc wstałam do nich. coś obejrzeliśmy, trochę się pośmialiśmy, znowu włączyliśmy muzykę i wróciliśmy do pokoju. chłopacy o czymś gadali, a ja znalazłam się w swoim własnym świecie. nie słyszałam niczego. odłączyłam się na chwilę od wszystkiego. myślałam, że będzie to głębsze przeżycie, że wniknę w swoją podświadomość, ale nie. nagle usłyszałam charakterystyczną solówkę z gitary i zerwałam się na równe nogi biegnąc do pokoju z komputerem. byłam pewna, że to właśnie ta piosenka tam leciała! chłopcy do mnie przyszli, kiedy ja byłam zaangażowana w szukanie. jaka była moja satysfakcja, kiedy ją znalazłam. ale nikt się ze mną nie cieszył, było im to obojętne, a ja trochę zesmutniałam. odzyskałam sporą ilość energii, więc zaczęłam bawić się łukiem i strzelać długopisami w drzwi. dobrze, że strzał nie miałam, bo mogłoby to się dość kiepsko zakończyć. potem zrobiło się naprawdę późno, a R. pojechał do domu. zostaliśmy sami z B., wtuleni w siebie wzajemnie na łóżku. nagle przybyło nam ochoty na bliższy kontakt fizyczny, który wspominam naprawdę przepięknie. czułam wszystko jakby mocniej, a w głowie przepełniała mnie świadomość, że to facet z którym chcę spędzić resztę życia, bo go kocham. nie liczyła się tu przyjemność, a bliskość. mam wrażenie, jakbym się do niego zbliżyła bardziej niż dotychczas. podobne z resztą wyznania padły, gdy leżeliśmy pod kołdrą w ciemnym pokoju. och, jakże ciężko było wstać, ubrać się i odwieźć mnie do domu.. najchętniej zostałabym z nim tam do rana... pamiętam, że wracając do domu cały czas miałam wrażenie, jakby ktoś mnie ścigał. gonił. bałam się. ciemności, wyostrzonych dźwięków. ilekroć patrzyłam na inny obiekt niż tylnia lampa od skutera B.  miałam wrażenie, że spowoduję wypadek. ale myślałam trzeźwo, wiedziałam co się dzieje dookoła. w domu szybko zasnęłam, nie śniło mi się kompletnie nic, ale rano nie byłam w stanie wstać z łóżka. lenistwo ogarnęło wszechświat.
chociaż było to w jakiś sposób wyjątkowe przeżycie, nie kręci mnie do ponownej próby. po rozmowach z B. - który pierwszy raz palił coś takiego, tak samo z resztą jak ja - doszliśmy do wniosku, że jego też nie.

drugi trip.

all for me

czwartek, 12 czerwca 2014

#052. keep calm and carry on

kurcze, o tym miejscu nie da się zapomnieć. choćbym nie wiem jak bardzo nie miała weny, aby coś wyskrobać, sama z siebie zaglądam tutaj, a w głowie mam jakieś zarodki i pozostałości mojej ambicji. pisarka ze mnie kiepska, to trzeba przyznać. albo nie, po co ta cała krytyka? nie tyle co pisarka, a amatorka. amatorszczyzna bez natchnienia. kiedy straciłam wszelkie swoje smutki w głowie automatycznie przestałam mieć o czym pisać. ale wiecie co? natchnienie jako takie kiedyś pewnie wróci, w sumie czytelników i tak pewnie nie mam zbyt wielu, lecz mimo to mam nadzieję, że niedługo wrócę z jakimiś sensownymi, wnoszącymi coś do życia wypocinami. 
...a aktualnie kończy się rok szkolny, szkoła gimnazjalna. moje oceny wyglądają zachwycająco, mam też ambicję do przybrania na wadze i jakiegokolwiek dbania o swój wygląd czy kondycję. kocham i jestem kochana, żyć nie umierać. wszystkie złe myśli odeszły w niepamięć. keep calm and carry on, po prostu. 
swoją drogą liczę na jakiegoś ciekawego tripa, którego niedługo bym mogła opisać. 
we must be prepared for whatever might happen.
trzymajcie się.

czwartek, 5 czerwca 2014

#051. marzenia nadają życiu sens

bezczynnie siedząc przed białym edytorem tekstu, który widzą moje oczy zastanawiam się, co pożytecznego mogłabym zrobić. w głowie dudni mi wysoki głos śpiewający '...they go along to take your honey...', poza tym czuję głód w żołądku i jakiś dziwny ból pleców. dochodzę do wniosku, że opisywane przeze mnie czynności wyglądają trochę jak wstęp do tripa, którego zamierzam niedługo spisać, a co ważniejsze - przeżyć. niestety nie tym razem. podobno człowiek nie jest w stanie wykorzystywać nawet połowy swojego mózgu, ale podczas tworzenia swojego świata w wyobraźni mam nadzieję, iż chociaż trochę część użytkowa zwiększa swoją pojemność. pomarzmy. taki chwilowy spoczynek w nieustannej, codziennej bitwie o.. właściwie o wszystko. zabiorę was teraz do mojej głowy.
1. odkąd tylko skończyłam odpowiedni wiek, który pozwoliłby mi na świadome myślenie o własnej osobie, zdmuchując świeczki na torcie wypowiadałam jedno życzenie. nie trudno pewnie zgadnąć jakie. zdrowie, brak choroby. lubiłam sobie zawsze wyobrażać, jak to jest chodzić do szkoły, odwiedzać zainfekowane jakimiś wirusami koleżanki, z chęcią przyniesienia im zaległych lekcji w szkole. chodzić na zakupy do sklepu, nie brać tylu leków, nie mieć takich obowiązków. wszakże nie o samo moje leczenie mi chodzi, bo nie jest ono ani nigdy nie było bardzo uciążliwe. pewnie dlatego, że przez wszystkie te lata zdążyłam się już przyzwyczaić, że jest tak, a nie inaczej. przy okazji opisania swojego największego marzenia, ustosunkuję się z małą prośbą do każdego, kto to czyta. doceńcie swoje życie. swój brak ograniczeń. ideę, jakobyście mogli bez najmniejszych przeszkód wykonywać te najdrobniejsze i najzwyklejsze czynności. doceńcie ludzi, których macie wokół siebie. nie istotne, w jakich stosunkach z nimi jesteście. pomyślcie, jak samotne czuje się dorastające dziecko, które jako jedynego partnera do zabawy ma (niezaprzeczalnie) najwspanialszą rodzicielkę, która jednak niestety myśli całkowicie odmiennie i ma inne priorytety niż "co zbudować z klocków lego".
2. całkiem niedawno zapragnęłam również odbycia podróży swojego życia. oczywiście u boku mężczyzny swojego życia, który już mi coś takiego obiecał. chciałabym zobaczyć stolice większości miast Europy, przedostając się do nich niczym innym jak stopem. poznać przy okazji setki ludzi, zaznajomić się z kulturami i kuchnią obcokrajowców, po prostu najzwyczajniej w świecie horrendalnie poszerzyć swoje horyzonty. zrobić sobie fotkę pod paryską wieżą Eiffela, w kultowych, londyńskich autobusach, w brukselskiej katedrze Notre-Dame, pod jakimś zabytkiem w Atenach, na tle Madrytu nocą, albo Oslo w noc polarną, albo portu morskiego w Dublinie, rzymskim koloseum, w Berlinie, Moskwie, Mińsku, Pradze, wszędzie!
3. chciałabym legalnie i zawodowo zajmować się swoim wieloletnim już hobby - piercingiem i tatuażami. założyć własny salon, patrzeć na setki nowych tatuaży i tysiące kolczyków powstających spod mojej ręki, pomagać i doradzać ludziom z ewentualnymi problemami w tej dziedzinie. dzielić się z nimi moją wiedzą i doświadczeniem, aby modyfikacje ciała szły hen, daleko w świat!

z tych największych marzeń, do spełnienia których nie dojdzie w najbliższym czasie to by było wszystko. mam oczywiście inne pragnienia i aspiracje, typu konkretne tatuaże na ciele, spotkanie się z moją cudowną Ulicą, wyjazd na Woodstock i Jarocin, studiowanie za granicami Polski... książkę też bym kiedyś chciała napisać. może jakiś motywator, coś fantastycznego, albo romantycznego? zobaczymy, co mi ślina na język przyniesie.

"Jeśli ktoś spełnia wszystkie nasze marzenia, kolejne stają się tylko kaprysami. Najpiękniejsze są marzenia niezrealizowane, bo to one nadają życiu sens."

najbardziej to chciałabym być szczęśliwa.
no i mogłabym do końca roku ważyć jeszcze jakieś 50kg. 

Kocham Cię, B.

środa, 4 czerwca 2014

#050. zbyt dobrze (?)

czasami przychodzi w życiu taki moment, kiedy jest dobrze przez długi czas. co za tym idzie - nie ma na co narzekać. i chyba nigdy nie zrozumiem specyfiki wymyślania sobie problemów na siłę. czemu piszę? bo mnie to męczy. dlaczego będąc szczęśliwa i dążąc do jakiegoś spełnienia wyszukuję tworzę sobie problemy? we własnej głowie, której krańce czasami przerażają mnie do niemożliwego stopnia.
po czym się poznaje, że miłość do drugiej osoby to ta prawdziwa, silna i niczego nie oczekująca w zamian? nawet nie potrafię odpowiedzieć sobie na pytanie, czy wyczuwam problem z mojej strony, czy może raczej tej drugiej. dochodząc do wniosku, że wina leży u mnie - jaka to wina i jak mogę uargumentować jej egzystencję? myślę, że za dużo myślę. tak, nonsens.
idąc dalej tymi myślami, jeśli problem nie jest z mojej strony, a tej drugiej - co to za problem? B. daje mi wolność. daje mi miłość. daje mi poczucie bezpieczeństwa. daje mi troskę. daje mi wolność. daje mi swobodę. daje mi radość. daje mi szczęście. daje mi nadzieję. daje mi wolność. daje mi pomoc. daje mi oparcie. daje mi siebie. daje mi motywacje. daje mi realne poczucie własnej wartości. daje mi wolność. daje mi siłę. daje mi azyl. daje mi plany na przyszłość. daje mi marzenia. ...daje mi wolność. wolność wyborów, wolność umysłową, wolność fizyczną. nie czuję się w żaden sposób ograniczona, jak działo się to od września 2012 roku do grudnia roku ubiegłego. dlaczego to uczucie jest dla mnie takie nowe? dlaczego nie umiem się do niego przyzwyczaić, kiedy powinnam się nim cieszyć? dlaczego jest dla mnie takie ważne, a cały czas mnie 'uwiera'? dlaczego musiałam zostać zniszczona tak bardzo, żeby teraz nie móc uwierzyć we własne spełnienie?
przede wszystkim nie mogę zrozumieć dlaczego ja zostałam obdarowana przez los takim poczuciem. pomijając ideę, że jest mi tak dobrze, jak nigdy nie było i nie umiem się z tym oswoić, chodzi mi raczej o sam fakt, że akurat on mnie kocha. dlaczego wybrał sobie mnie, żeby ofiarować mi tyle cnót? ja mu nie daję nic w zamian, ja tylko otrzymuję. więc jak to się porobiło, że stałam się dla niego - tak jak mówi - tak bardzo ważna, że stał się dzięki mnie radosny, pełen życia, szczęśliwy?
i w ogóle jaki ma sens takie gdybanie? 
"Zaraz powiem czemu każdy problem ma rozwiązanie 
Jeśli nie ma rozwiązania to nie ma problemu 
Nie ma problemu, trudno nie zrozumieć tego systemu"
chyba muszę trochę bardziej uwierzyć w siebie. tak bardzo, jak wierzę w niego. i uwierzyć w istnienie tej miłości, która jest tak delikatna i piękna. przecież to nie sen, przecież i w moim życiu może być pięknie. zasługuję na to?


właśnie parę dni temu dopadł mnie syndrom 'zadużomyśliszgłupiababo', a dzisiaj postanowiłam poddać go analizie, żeby zminimalizować ryzyko powrotu. pewnie pojawił się ze względu na hormony, bo jak skwitował mój przyjaciel, kiedy powiadomiłam go o burzy w moim organizmie: 'sama sobie odpowiedziałaś na pytanie'. następnie po chwili namysłu odparł:
"Pokonaj blondynkę, która siedzi w Tobie i nie daj jej zabrać sobie szczęścia".