wtorek, 30 lipca 2013

#009. piosenkowe mądrości



pisałam już, że akurat w moim życiu nawet się układa, mimo tego pobytu w szpitalu, więc nie mam za bardzo na co narzekać. całe dnie spędzam przed laptopem, z filmami, facebookiem, muzyką i grami. i czasami z nosem w focusie. milutko tak nawet poleniuchować.
słuchając tak muzyki, mogę dojść do paru bardzo ważnych rzeczy, mianowicie: że ważne są tylko te dni, których jeszcze nie znamypoza tym: i wiem, że w życiu piękne są tylko chwiledodam jeszcze, że: Kocham Cię, już wiem! no i: nic nie zmieniać, tak jak jest, jest dobrze..
takie tam, kilka życiowych prawd. jak już dzielę się tak muzyką, to podzielę się paroma innymi, bardzo, według mnie, wartościowymi, ukochanymi piosenkami:
poza tym są to moje ulubione nuty. tylko, że przy większości z nich płaczę jak bóbr.
muzyka znaczy dla mnie naprawdę dużo. słucham również większości jej odmian, jeśli coś po prostu wpada mi w ucho, to często po nie długim czasie ląduje na mojej playliście. poczynając od muzyki klasycznejpoezji śpiewanejreggaerapu, idąc poprzez soulR&Bmuzykę filmową, hard rockpolski rockten zagranicznypunk, odmiany metalu, takie jak folk metalindustrial metalheavy metalthrash metalmelodic death metal. jest tego generalnie sporo, czyż nie :)?
zabiłam trochę nudę tym postem, podeślę jeszcze  i  piosenkę, czyli kolejne ważne dla mnie utwory, które mają swoje wyjątkowe miejsce w mojej głowie.
eeh, ale ja plotę. za dużo linków, lepiej już kliknę "opublikuj".
no to cześć <3!

sobota, 27 lipca 2013

#008. to, czego bardzo nie chcemy nadejdzie prędzej czy później

no i cóż ja mogę poradzić. stało się, spełniły się te moje najgorsze i odsunięte w głowie możliwie daleko wizje. karetka przewiozła mnie ponad pięćdziesiąt kilometrów, od szpitala w moim mieście, do placówki w innym. pewnie nazwałabym to jakąś ciekawą przygodą, jeśli koniecznie chciałabym się uprzeć i próbować znowu patrzeć optymistycznie na wcale-nie-optymistyczną sytuację. niestety gorączka wysokości czterdziestu stopni na tyle uderzyła mi do głowy, że średnio czerpałam z tego jakąkolwiek radość. zabawne, jak to sobie teraz przypominam.
siedzę, a raczej leżę sobie teraz wesolutko w szpitalu, w sali bez otwieranych okien, z wiatrakiem jako moim jedynym przyjacielem. powietrze jest suche, aż mi usta popękały. dodatkowo mam niewyobrażalny katar i ból gardła. no i tlen. tak, ten tlen przed którym tak kurczowo się broniłam. całkiem nawet pomaga, nie ma co marudzić. poza tym, jest chwilowy. a jak się okazuje - naprawdę pomaga. szczerze powiedziawszy to spodziewałam się po sobie większego załamania z powodu szpitala. ale mogę nawet po części powiedzieć, że trochę mi się podoba. mogę się obijać, leniuchować i ciągle jeść (chociaż apetyt mi nie dopisuje), a przede wszystkim widywać z Nim o wiele częściej, niż normalnie.. w końcu ma do szpitala kilka kilometrów, a nie te pieprzone sześćdziesiąt-pare, kiedy jestem w domu.

w gruncie rzeczy to nie bardzo mam na co narzekać, więc lepiej zrobię jak pójdę dalej obijać się ze swoją chudą dupą.
ariwe derczi.

poniedziałek, 22 lipca 2013

#007. dołek

chciałabym napisać coś pozytywnego. takie słowa, które mnie samą podbudują na duchu. zyskam dzięki nim jakieś poczucie, że jednak może nie jest tak źle. ale właściwie, to nie umiem zrobić czegoś takiego.
złapałam znowu teraz jakieś choróbsko, ogólnie jakoś tak tracę sens istnienia. z panią T. się nie układa, przez co burzy mi się sporo części mojego życia... co poradzić, z niej jest po prostu do szpiku kości wredna baba. dzień mi upłynął dość dziwnie, sporo było snu, sporo było płaczu. byłam sama, więc mogłam powylewać swoje żale. po co to robię? często właściwie zadaję sobie takie pytanie, zwykle po czymś takim puszczają mnie emocje, a wokół siebie mam jakąś barierę odporności na wszelakie ciosy z zewnątrz. albo jest mi po prostu lepiej, bo takiej sporej ilości wylanych łez. wraz z tymi łzami wylewam też okrutne myśli z mojej głowy, przynajmniej taki kit sobie wciskam. no bo przecież one pozostają, prawda? one się nie wynoszą tak łatwo, na to trzeba czasu. ale co mi da czas, skoro trwa to tak długo. wiem, co by było najlepszym lekarstwem. takim, stawiającym mnie od razu na równe nogi, sprawiającym, że mimo bezsensowności dnia codziennego na mojej twarzy zjawił by się uśmiech - nie schodził by tak długo, póki miałabym Go tylko przy sobie. to niesamowite, jakim drugi człowiek może być wspaniałym lekarstwem i pocieszeniem. szkoda, że dzisiejszy dzień był akurat tak fatalny, że praktycznie nie miałam Go przy sobie wcale. a są dni, że mam bardzo dużo. i to nie tylko wtedy, kiedy widzę się z Nim twarzą w twarz, czy kiedy mogę Go pocałować. kiedy po prostu całe dnie spędzamy na esemesach, czy na rozmowach przez telefon. no ale cóż, widocznie dzisiaj nie było mi to dane. a szkoda, bo miałam silną potrzebę posiadania Go przy sobie. nie chcę Mu nawet o tym mówić, doskonale zdaję sobie sprawę z tego, jak mu jest ciężko kiedy wylewam do Niego swoje wszystkie żale. te odnośnie choroby, odnośnie sytuacji, która akurat ma miejsce, czy tego co będzie.. nie lubię ludzi obarczać swoimi problemami. tak samo mam z resztą z przyjaciółką, której do tej pory sporo się żaliłam. doszłam do wniosku, że czymś takim ją przybijam. uświadamiam jej dodatkowo i popieram ją w fakcie, jakie to nasze żywoty są pozbawione głębszego sensu. a po co niszczyć ludzi w około siebie? wystarczy, że te wszystkie myśli dobijają mnie jedną.
szykuje się chyba szpital niedługo. z jednej strony chcę tam trafić jak najszybciej, odpocząć od rodziny, wyzdrowieć, wrócić do formy.. ale z drugiej strony tak długi pobyt tam, bez ujrzenia Jego oczu, uśmiechu na twarzy czy poczucia Jego ust na swoich dobija mnie do takiego stopnia, że sama nie wiem jaką decyzję powinnam podjąć. z resztą, nie wiem nawet czy mam prawo podejmowania jakiejkolwiek, jeśli będzie potrzeba to po prostu tam pojadę, nic na to nie poradzę. w ogóle, w planach na najbliższe miesiące miałam już szpital, spodziewałam się tego.. ale miało to wyglądać z grubsza inaczej. miało być bardziej kolorowo. znowu dzięki pani T. nic takiego pięknego się nie stanie...
myślałam nawet o tym, żeby jakoś z nią samemu porozmawiać, ale znając mój charakter i niewyparzony język.. mogłabym się dopuścić fatalnego przejęzyczenia. więc może lepiej dać sobie spokój.
znajdę na nią jakiś sposób, prędzej czy później, bo cała ta sytuacja mnie wykańcza od środka, a wszystkie czarne myśli, które mam w głowie jeszcze bardziej to potęgują.
czasami myślę, czy nie przydałyby mi się może jakieś psychotropy, bo jakoś sama nie jestem w stanie zapanować nad swoją psychiką.

sobota, 20 lipca 2013

#006. spal się, wiedźmo

oj, pewna jestem, że ten post będzie wprost ociekał nienawiścią, bo jest jej we mnie tyle, że hoho.. przede wszystkim serdecznie dziękuję pani T. za spierdolenie mi wszelakich planów na wakacje. dobra, to już jej wybaczyłam, zdarzają się przecież gorsze rzeczy. w końcu nadal pozostaje we mnie nadzieja, że jednak jakoś to będzie. dzięki Ci losie, który często załatwiasz sprawy lepiej, niż bym się tego spodziewała. pani T., uprzykrzę pani życie mówiąc, że mimo wszystko na wierzch wyjdzie moje? o taak. ale Ty oczywiście musisz jakoś dobrnąć swojego, czyż nie? przecież nie byłabyś sobą. po trupach do celu, a Ty jesteś najlepszym przykładem takiego postępowania. naprawdę, nie ma osoby, która tak idealnie wpasowuje się w te cztery słowa jak Ty! nie możesz odpuścić? doskonale wiesz, że wygram tę walkę. nie w najbliższym czasie, ale ostatecznie wygrana będzie moja. więc po co powiedz mi, proszę, te Twoje starania?
i to jeszcze jakie one są marne, zawsze dawaliśmy radę jakoś je obejść to i teraz damy.
poza tym, całym tym zachowaniem wykopujesz pod sobą coraz to większy dołek w Jego oczach, ciekawe czy na to wpadłaś. w ogóle, ciekawa jestem czy jakkolwiek zależy Ci na jego szczęściu. droga do niego [szczęścia] nie jest przecież taka ciężka, jest tylko... sześćdziesięcio-kilometrowa.. ale zabraniając Mu tego krzywdzisz sporo osób. parę przełknięć własnego ego, własnych widzimisię, własnych zmartwień, a tyle osób mogło by być szczęśliwych. zastanawiam się, jak mogę do Ciebie dotrzeć, skoro konfrontacja twarzą w twarz odpada. jeszcze i ja bym oberwała, tak jak On. z resztą, już obrywam. jedności nie rozdzielisz, droga pani T. nie uda Ci się.

w ile depresji i załamań jeszcze mnie pani wpędzi? nieważne, dzięki Niemu z każdej wyjdę ;>

piątek, 19 lipca 2013

#005. zmienia się na lepsze, choć nadal nie jest idealnie

jeszcze niedawno pisałam do przyjaciółki list przepełniony bólem i smutkiem. był to cholernie długi monolog, a Ona strasznie pomogła mi się odnaleźć w tych złych sytuacjach. z resztą, nadal mi pomaga, poza tym, jest niesamowitym słuchaczem. jakoś mam ochotę podsumować sobie to wszystko, żeby podbudować się psychicznie. naprawdę, miałam w swoim życiu taki okres czasu, który załamał mnie kompletnie. nie miałam siły na życie, funkcjonowanie, na nic. jedyną moją siłą była moja połówka, dzięki której mimo wszystko codziennie wstawałam z łóżka i nabierałam powietrze w płuca, szykując się na kolejną walkę ze swoim umysłem w którym było tyle obrzydliwych i pesymistycznych myśli. czytając ten list ponownie po jakimś upływie czasu przekonuję się, jak bardzo moje podejście do życia mnie niszczyło. przecież należy się nim cieszyć i doceniać każdą, nawet najmniejszą, pozytywną chwilę! "kiepskie mam samopoczucie. właściwie to nie jestem w stanie go nawet jakoś bliżej określić. jestem smutna, dobita, przygnębiona, wypłukana z emocji i łez? może to Ci jakoś przybliży. w każdym razie, doszłam do wniosku, że chyba cierpię na jakąś depresję. są takie chwile, kiedy jestem najszczęśliwszą osobą na świecie. kolejny wniosek - te chwile są takie tylko kiedy mam Go obok. na przykład w ten piątek - po trzech tygodniach smutku znowu mogłam poczuć się błogo, szczęśliwie. jak sobie z Nim leżałam na kocu, na trawie, miałam wrażenie, że cały świat, wszystkie problemy, wszystko co złe w około mnie.. tego po prostu nie było. to jest takie cudowne.. a dzisiaj to już czuję się typowo zamordowana przez szarą rzeczywistość." hmm.. kiedy tylko przyjdzie jakieś kolejne moje załamanie psychiczne/nerwowe/emocjonalne czy jakiekolwiek inne (a było ich już wiele) muszę wreszcie nauczyć się czerpać radość z takich chwil. nie tylko wtedy, kiedy mają miejsce, czy kilka godzin po. coś takiego jest dla mnie źródełkiem, z którego spragniona powinnam chłeptać wodę z całych sił, cały czas. nie przestawać, choćby nie wiem jak źle by mi było. mogę się tym pocieszać, prawda? wręcz powinnam. "...mam straszny lęk, czy niechęć - nie wiem jak to nazwać - do jakichkolwiek maszyn pomagających mi w normalnym funkcjonowaniu. nie chcę tlenu, chcę sama oddychać powietrzem które mam w około siebie. [...] a może ta moja niechęć to po prostu usilne życie własnymi siłami, traktując te dodatki i pomoce jako kulę u nogi? jako ciężar? wtedy nie jestem wolnym człowiekiem, jestem zależna od maszyn. BOŻE ŚWIĘTY, jakie to dobijające. poza tym, mam wrażenie, że jeśli raz dostanę tlen, drugi raz, to moim płucom tak się spodoba taka pomoc, że nie będą chciały same funkcjonować, zbuntują się, i tylko 'tlen, tlen, tlen!'." bo trzeba wiedzieć, że moje zdrowie nie jest idealne, jest wręcz wadliwe. do tego też chyba powinnam podejść inaczej, zresztą do całego tego listu mam inne podejście. to smutne, jak bardzo byłam załamana.. skoro innym coś takiego pomaga, to i mi powinno. Bogu dzięki, że się obeszło.. "bo sama sobie nie daję rady z tym całym syfem, który mnie otacza. z tym co się dzieje, no przecież to jest chore wszystko jakieś! znowu padają pytania do samej siebie, czemu to właśnie akurat ja muszę się z takim cholerstwem męczyć? czy ja do kurwy nędzy jestem silną osobą? NIE. jestem słaba, mam dość. jestem zmęczona. najchętniej poszukałabym u siebie jakiegoś guzika, który wyłączy mnie z tego nędznego świata." był już poruszany tutaj temat o samobójstwie, samobójcach. ten ogrom myśli na temat wykończenia się, który szwendał się po mej głowie na chwilę obecną - przeraża mnie. to straszne, jakie mózg przekazuje sobie informacje, kiedy komuś gorzej się powodzi. chociaż rozumiem to, jeśli chodzi o moje zdrowie, to był to najgorszy okres w całym moim życiu. a przynajmniej tym życiu, odkąd rozpoczęłam zakodowywanie sobie jakichś obrazów i scen w głowie. "ostatnio często płaczę. mam mętlik w głowie, przeplatają tam się różne, najróżniejsze myśli. czasami te cudowne wspomnienia, z tych dni z Nim. czasem jest to coś zupełnie innego, albo pytania 'co będzie dalej?' z automatycznymi odpowiedziami 'będzie jeszcze gorzej, bo teraz może być tylko gorzej'. jakieś samobójcze też są. ale jest ich mniej niż było zawsze, nie wiem od czego jest to zależne. żałuję cholernie, że tych cudownych myśli mam tak mało. że Go mam tak daleko." eeeeh.. może być gorzej? ależ nie, trzeba uwierzyć w to, że będzie lepiej. zawsze może być lepiej, choćbyśmy wszyscy nie wiadomo w jak wielkim bagnie wylądowali. "ta moja miłość do Niego zdaje mi się być naprawdę prawdziwa i szczera, olbrzymia. ona daje mi napęd do tego wszystkiego. bo po co mam walczyć o każdy oddech, dla kogo? dla rodziców? przepraszam ich bardzo, ale jakoś to straciło dla mnie sens. dla przyjaciółki? niech i ona mi wybaczy. dla Niego? dobrze. dla Niego będę. nie wiem skąd to się bierze. skądś tam na pewno. właściwie to dobrze, że tak jest. bo bez niego nie miałabym siły. jakie to śmieszne.. jedna osoba, a potrafi całkowicie zmienić Twoje życie, wszelkie wartości, wszelkie poglądy, uczucia, emocje, odbieranie świata, odczuwanie poszczególnych sytuacji, no wszystko. bez Niego to ja śmiało mogłabym się zajebać. ale On chyba czuję to samo, tak przynajmniej myślę. więc mam dla kogo żyć. pewnie podziękowałabym Bogu, za to, że mi Go zesłał. no ale tu dochodzi mój pogląd. gdyby Bóg był, to czy działo by się tak źle na świecie? zlitował by się nad tymi swoimi 'dziećmi'. nie pozwoliłby, żeby nawzajem się mordowały, żeby umierały z braku wody czy chleba. żeby rodziły się martwe, albo pochorowane, bliskie lub dalekie końca swojego nowo rozpoczętego życia." właśnie w tym momencie na mojej twarzy jawią się łzy. tak, teraz. nie wiem, czy muszę to sobie jakkolwiek tłumaczyć. wiem tylko, że kocham Go najmocniej w świecie i że nie poradziłabym sobie bez Niego. komu dziękować, że Go mam? nie wiem, dziękuję Ci losie, dziękuję Ci Boże, dziękuję Ci przeznaczeniu, dziękuję Ci aniołku strzelający strzałą, która sprawia, że ktoś się zakochuje, dziękuję Ci kuzynko, dziękuję Ci, moja chora głowo.

dziękuję, że jesteś, bo nawet nie zdajesz sobie sprawy, ile to dla mnie znaczy.
kocham Cię.

#004. ludzie są przepełnieni złośliwością!

boże. boże, boże! po wydarzeniach z ostatnich dni mam dosyć. nie mam pojęcia, jak ludzie mogą być tak złośliwi. dlaczego taką przyjemność sprawia im cierpienie innych, lub też uprzykrzanie życia? to nie ma sensu. tym bardziej, jeśli jest się złośliwym dla bliskiej osoby. poza tym te ciągłe kłamstwa.. zmyślanie, dodawanie fałszywych wątków do jakiejś pojechanej opowieści, no ja was ludzie proszę. ogarnijcie się wszyscy, coś takiego nie ma sensu. niszczenie komuś życia.. oj zobaczycie wszyscy, że ja również tym się wam kiedyś odwdzięczę. w najmniej spodziewanym momencie.
nie wiem, może ja jestem dziwna, że świadomość czyjegoś bólu, który sama sprawiam objawia się u mnie niezwykłym dyskomfortem, bądź - jeśli to osoba mi bliższa - podobnym bólem. albo jestem jedną pośród niewielu z ludzkimi uczuciami.
denerwuje mnie coś takiego. zostałam oczerniona przez osobę, która raczej nie jest godna zaufania, ale jednak zostałam. moja dyskusja wyszła poza nas dwie i trafiła do kogoś zupełnie zmieniona, oczywiście na moją niekorzyść. na szczęście ja nie mam tak zszarganej opinii i oczywiście to mi uwierzono w prawdę. potem kolejne próby, kłamstwa, spiskowanie.
właśnie - kłamstwa. nigdy to nie jest dobrze postrzegane, zarówno w religiach jak i w życiu codziennym. moja mama zawsze mi mówiła, że "kłamstwo ma krótkie nogi" i prędzej czy później wyjdzie na jaw. niby są wyjątki, kiedy zależy to od czyjegoś życia, ale jednak te sytuacje, na które natrafiamy codziennie - to zdecydowanie nie jest prawidłowe.
bez sensu, ale przynajmniej trochę się wyżyłam. 

niedziela, 14 lipca 2013

#003. murzyn poszedł do szkoły wieczorowej i wpisali mu nieobecność, czyli o rasizmie słów kilka

Rasizmdyskryminacja rasowa (z fr. le racisme od la race – ród, rasa, grupa spokrewnionych) – zespół poglądów głoszących tezę o nierówności ludzi, a wynikająca z nich ideologia przyjmuje wyższość jednych ras nad innymi. Przetrwanie tych "wyższych" ras staje się wartością nadrzędną i z racji swej wyższości dążą do dominowania nad rasami "niższymi". Rasizm opiera się na przekonaniu, że różnice w wyglądzie ludzi niosą za sobą niezbywalne różnice osobowościowe i intelektualne (ten pogląd znany jest w jęz. ang. jako racialism).

tytuł może nie do końca pasuje do tematu rasizmu, bo są przecież rasistowskie zagrywki do osób czarnych, żydów, żółtych, rudych i jeszcze innych, 'kolorowych' ludzi. okej, każdy ma jakiś pogląd na świat i jakąś ideologię według której funkcjonuje, ale jak dla mnie rasizm jest akurat lekką przesadą. zależy też, o jakim rasizmie mówimy. bo jeśli osoby innego koloru skóry - najpopularniej murzyni - są przez nas w jakikolwiek sposób dyskryminowani tylko z tego powodu, że są czarni to jest to po prostu idiotyczne. jakże mnie denerwuje poniżanie tej rasy w naszych codziennych dyskusjach, dialogach czy żartach. i to głównie przez młodzież. we wcześniejszym poście wspominaną jako "przyszłość narodu".

każdy inny, wszyscy równi.

chociaż niektórzy pojęcie 'rasizm' jako taki obejmują trochę zbyt szeroko, bo często są w to wplątane również poglądy religijne. co jest kompletną nieprawidłowością, specjalnie dla rozwiania wątpliwości wkleiłam na samej górze wytłumaczenie.
lecz rasizmem nie będzie już (jak to mój mądry znajomy powiedział) stwierdzenie w rodzaju "hej, nie obchodzi mnie czy jesteś żółty, czarny czy inną mniejszością - jesteś gościem w moim kraju i nie masz prawa narzucać mi swoich poglądów". bo z takimi sytuacjami też czasami się spotykamy.
kiedy ktoś właśnie obcy swoje poglądy narzuca i usiłuje zmienić nasze - to wtedy jakikolwiek naskok na taką osobę będzie po prostu w obronie własnego zdania.
w ogóle, według mnie powinno się to jakoś rozdzielać. obrażania jakichkolwiek ras jest nie na miejscu. tak samo dyskryminacja z powodu koloru skóry, jeśli człowiek nigdy nic Ci nie zrobił. bezpodstawne, o! to nie ma sensu, czyż nie?
sprawa jest dość mocno pogmatwana i szczerze powiedziawszy nie wiem, jak zebrać wszystkie te przemyślenia w głowie.

ale właściwie podobnie jest z homofobią. akceptowanie czegoś takiego, bez obrzucania obelgami ani naskakiwania, dopóki w jakiś sposób nie narusza to Twojej strefy prywatności, tudzież estetyki (nic do gejów nie mam, ale oglądanie takich co się obściskują na ławce nie jest przyjemne. jak jest to para hetero również nie lubię na to patrzeć) to jest złoty środek! ludzie jak ludzie, lesbijki, murzyni, geje czy żydzi - niech sobie żyją, a i my zostawmy ich w spokoju. szacunek za szacunek, to też jest ważne.
eh, chyba to jest zbyt obszerny temat jak na mój mózg. wrócę do tego kiedy indziej.


if I can't be my own, I'd feel better dead

sobota, 13 lipca 2013

#002. życie jest kruche

prawie zawsze, gdy poznaję jakąś nową osobę, pytam się jej, co sądzi o aborcji; związkach homoseksualnych; adopcji dzieci przez takie pary; o Bogu; rzadziej również o śmierci. nie wiem, czy osoba ta ma jakąś świadomość odnośnie takich tematów, czy jej zdanie jest raczej wyrobione poprzez otoczenie. "uważam tak, bo uważa tak koleżanka" jest dla mnie kompletnym idiotyzmem, ale niczego więcej nie doszukam się w erze dziewczynek robiących sobie grzywkę na całe czoło od boku głowy i wstawiających do internetu sto pięćdziesiąt fotek dziennie (ale nadal marudzących, że są brzydkie). boże, jeśli takie ma być społeczeństwo, które za parę lat będzie rządziło naszym krajem, głosowało i podejmowało decyzje, to ja dziękuję. wyprowadzam się. i to jak najdalej stąd.
nie dalej jak dwa tygodnie temu dowiedziałam się o chłopaku, który w zeszłym roku wyszedł z mojej aktualnej szkoły. popełnił samobójstwo. skoczył bodajże z ósmego piętra. miał ledwo skończone siedemnaście lat. właściwie to nawet nie znałam go jakoś specjalnie dobrze, ale byłam kompletnie wstrząśnięta i załamana tą wiadomością. tydzień później byłam na jego pogrzebie, na którym swoją drogą widziałam tłumy ludzi. wydaje mi się, że na pogrzebach młodych ludzi, tym bardziej samobójców, zawsze znajdziemy więcej żegnających się ze zmarłym niż na normalnym pogrzebie pierwszej lepszej babci. ciekawa jestem, czy w jakikolwiek sposób uświadamia to zebranych na cmentarzu o tym, jaką głupotą często może być samobójstwo. 
ja owszem, rozumiem. problemy w domu, nieudana miłość, brak sensu w życiu. przecież ja przechodziłam przez coś takiego sporo razy, jak każdy. przynajmniej myślę, że każdy. to jest część życia. kilka tych razy kończyło się myślami samobójczymi, nigdy próbą. jestem na to zbyt tchórzliwa. zbyt sobie cenię mój żywot na tej planecie. po dłuższym czasie załamywania się wpadłam w depresję. równie szybko jak w nią wpadłam, tak szybko wyciągnęła mnie z niej kolejna miłość. a raczej nie kolejna, tylko pierwsza. bo tamto to było jakieś idiotyczne załamanie z powodu braku wzajemności w zakochaniu. jej, co ta miłość robi z ludźmi, to jest straszne!

kilka dni temu z kolei natrafiłam całkiem przypadkiem na artykuł w internecie. kobieta mająca dwie córeczki, zaszła w kolejną ciążę. na początku wszystko było w porządku, nie było żadnych problemów z dzieckiem. w dziewiętnastym tygodniu zaczęła się źle czuć chyba, czy coś takiego.. trafiła do szpitala. po całym dniu zmartwień, odsyłania po oddziałach, czekania na rzekome USG, które miało być wykonane, kobieta po prostu zaczęła rodzić. nikt nie był w stanie powstrzymać porodu. urodziła synka. z racji braku czasu na rozwinięcie, chłopiec nie był w stanie przeżyć. kobieta trzymała go na rękach przez jakiś czas po narodzinach, widziała jego bicie serca, ledwo uformowane paluszki u stóp.. syn zmarł.
właściwie to żaden artykuł wyczytany w internecie dawno mną tak nie wstrząsnął. były tak nawet zdjęcia.

składając sobie te wszystkie myśli w głowie, doszłam do wniosku jakie życie jest kruche. jak łatwo je stracić.. jak łatwo również je począć. tak sobie myślałam zawsze, czy kobiety, które noszą w sobie dziecko z gwałtu powinny mieć prawo do aborcji? no i właściwie nie miałam konkretnego zdania na ten temat. teraz jakieś mi się wyrobiło. co to dziecko może zrobić, co może poradzić na to, że jego mamusia została zgwałcona? czy musi być za to ukarane w sposób karygodny - odebranie możliwości życia? jeśli kobieta ma z tym problem, to niech odda dziecko do domu dziecka, ale niech go nie zabija.
swoją drogą, ktoś mi kiedyś powiedział, że nie powinnam wypowiadać się o danej sytuacji, dopóki sama się w niej nie znajdę. nie wiem, co bym zrobiła. ale raczej nie posunęłabym się do takiej metody pozbycia... "problemu". 

tak łatwo życie począć, tak łatwo je zakończyć..
przerażające. przynajmniej dla mnie. 
ale mnie w ogóle wiele rzeczy przeraża.

#001. nie lubię początków

zdecydowanie witanie się, czy też pisanie tych "pierwszych notek" nie jest moją mocną stroną. tym bardziej w tego rodzaju blogach. dobre sześć lat temu prowadziło się blogi o ulubionych zespołach, pisało się opowiadania, będąc w pełni świadomym, że jest się pisarzem #1. czasy dzieciństwa, tego do około dziesiątego roku życia były takie beztroskie.. często przychodzą chwilę, że okropnie za nimi tęsknię. postrzegano mnie wtedy jako dziecko, bo przecież dzieckiem byłam. nikt nie mógł ode mnie oczekiwać tego wszystkiego, co jest w tej chwili wymagane.
nie chcę się przedstawiać, nie chcę ujawniać, kim tak naprawdę jestem. właśnie dlatego wszelki burdel z mej głowy będę przelewała na ten blog, bo jestem anonimowa w sieci. bo czuję taką potrzebę, a nikt nie będzie miał do mnie jakichkolwiek pretensji. z resztą, moim zamiarem nie jest żalenie się tutaj.
lubię puszczać wodzę fantazji, filozofować. to przyjemne zajęcie. zdecydowanie muzyka jest jedną z ważniejszych części mojego życia. potrafię strasznie manipulować swoimi emocjami dzięki muzyce. lubię przeżywać przy niej najpiękniejsze chwile mojego życia. w większości zaznaję ich ze swoją drugą połówką, to piękne. tak, jestem zakochana po uszy, kocham całym sercem. moje życie nabrało jakiegoś sensu, a to wszystko dzięki Niemu. zabawne, pewnie brzmię jak pierwsza lepsza zakochana dziewczyna. ale raczej myślę, że to coś głębszego, szczerego, prawdziwego. tej miłości, która pojawia się w naszym życiu po raz pierwszy się nie zapomina.
mam okropnie słomiany zapał do większości rzeczy, które robię. pragnę nauczyć się gry na gitarze - jakże cudownym instrumencie! ale cóż.. brak mi odpowiedniej motywacji. a jak już ją znajduję, to jakoś ze mnie wyparowuje po kilku chwilach. jestem też straszną ciamajdą. roztrzepanie odziedziczyłam niestety po swojej rodzicielce i wygląda na to, że muszę się do niego przyzwyczaić. podobno jestem olbrzymią egoistką. sporo osób tak mówi. no i właściwie to się z nimi zgadzam. wiele razy przejechałam się już na swoim zbyt dużym zaufaniu i zaangażowaniu. uwielbiam przebywać wśród ludzi. czasami, przelotnie wykazuję dość duże skłonności sadomasochistyczne. niestety mam dość słabą psychikę, którą łatwo można zmanipulować. niska samoocena i kompleksy to również moje odwieczne problemy.
myślę, że po krótce to by było na tyle. poznawać mnie będziecie powoli, otoczę się taką kozacką nutką tajemnicy. chociaż do kogo ja mówię, skoro nikt tego nie będzie czytał...