poniedziałek, 24 listopada 2014

#066. czy to nadal moje?

- zdarzyło Ci się kiedykolwiek coś takiego w dzieciństwie, że dostałeś np. upragnioną zabawkę albo coś, z czego się mocno, mocno cieszyłeś?
- nie wiem, raczej tak.
ale z ludźmi tak nie działa, że boisz się to zepsuć.
- kontynuując, jak kładłeś się spać, to rano po przebudzeniu nie sprawdzałeś, czy to aby na pewno nadal jest? czy jest Twoje?
- nie
- a ja tak robiłam z każdą rzeczą, ilekroć coś dostałam. sprawdzałam czy nadal jest moje przed zaśnięciem. i po przebudzeniu. i zależnie od tego jak było to dla mnie ważne, sprawdzałam tak przez kolejne dwa dni, czasem trzy-cztery. i wiesz... trochę w innej formie, ale mi to zostało

znalazłam źródło pewnych swych wad. tylko nie do końca umiem je wytłumaczyć. może to zbyt niska samoocena, brak poczucia własnej wartości? nie wiem. coś sprawia czasami, że nachodzi mnie nagle olbrzymi strach. czuję się niebezpiecznie, zagrożona utratą czegoś lub.. kogoś. na tę chwilę umiem wytłumaczyć sobie zazdrość. właśnie na takim przykładzie zabawki, jak podałam wyżej. osoba, z którą związane są te emocje, jest w tym przypadku nikim innym jak zabawką (uprzedzam oczywiście, że tylko na potrzeby tego porównania). a ja? jestem nią tak rozradowana i tak mi na niej zależy, że najchętniej nie spuszczałabym z niej oka.. 
podobno zazdrość jest dla związków dobra, bo podbudowuje relacje, przypomina o sobie wzajemnie partnerom.. ale umiar, wszędzie trzeba go zachować. czy ta sytuacja z dzieciństwa to jakieś fatum, które na mnie ciąży? w głowie mam myśli, czy powinnam to zacząć leczyć. odpowiedź jest oczywista.. tylko czy o pomoc powinnam prosić specjalistę, B., a może siebie samą? 
przede wszystkim muszę być uczciwa w stosunku do ukochanego. i nie tworzyć sobie problemów, których nie ma. dlaczego ja mam do tego takie skłonności? utrudnianie sobie życia, jak to pięknie ujmuje pani profesor od matematyki. kolejne postanowienia, czy one w ogóle mają sens? mój wewnętrzny głos rozkazuje mi się ogarnąć i nie lamentować. okej, to chyba dobry pomysł.

poniedziałek, 17 listopada 2014

#065. autumn

czy zasiadając do pustego edytora tekstu o godzinie 22:40 w pewien niedzielny wieczór uda naskrobać mi się tutaj cokolwiek sensownego? nie wiem. ale wiem, że lubię jesień. mam na myśli taką złotą, polską. wtedy suche, kolorowe liście zdobią chodniki, ciepło ogrzewa twarze i ręce a my nie jesteśmy jakoś szczególnie zasmuceni odejściem lata. mamy czas przygotować się na zimę, która być może i czaruje swoim pięknem, niemniej jednak nie zachwyca mnie w żaden sposób swą temperaturą. cały problem pojawia się wtedy, gdy zamiast złotej, polskiej jesieni mamy ponurą, brzydką chlapę. ludzie, którzy reagują zdrowotnie na zmiany w pogodzie cierpią na złe samopoczucie, bóle głowy i różne, tym podobne. poza tym, kto się non stop weseli gdy na dworze ciemno robi się o godzinie szesnastej, a cały dzień mija w braku ukochanego słoneczka?
mam wrażenie, jakbym próbowała wytłumaczyć jakoś samą siebie. paręnaście ostatnich dni minęło mi nie za ciekawie, wieczorami często pociekły łzy... (w tym miejscu skończyłam pisać, aby móc porozmawiać ze swoim najlepszym przyjacielem, który trochę mnie naprostował. kontynuowałam pisanie następnego wieczoru). owszem, wiem, że każdy człowiek czasami się dołuje i ma do tego prawo, kwestia tylko ile można? dlatego też chciałabym temu zapobiec. mój ukochany, starający się mnie pocieszyć każdym możliwym sposobem, porównuje to do posypywania sobie solą rany. im bardziej się dołuję, tym większy sprawiam ból swojej psychice. i ma w tym sporo prawdy. poza tym, istotna kwestia, o której od długiego czasu wspominam w rozmowach z ludźmi czy we wpisach na blogu - czas najwyższy docenić się to, co się ma. pomijając fakt, że tak już ten świat został stworzony, że niektórzy mają więcej, inni mniej, to po co się dołować tym, czego nie mamy? jestem niepełnosprawna z racji na swoją chorobę. na szczęście nie jest to ograniczenie ruchowe. powinnam być chyba wdzięczna losowi, że nie przykuł mnie do końca życia do wózka. tak samo da się wytłumaczyć całą resztę problemów. 
logiczne jest, iż dla każdego człowieka dana rzecz może być problemem mniejszym lub większym. tylko kurcze... faktycznie - trzeba doceniać to, że mamy tak, a nie inaczej. bo gorzej to może być, niestety prawie zawsze. a lepiej? a lepsze jutro można sobie wypracować każdego dnia. bo mimo słynnego powiedzenia carpie diem - chwytaj dzień, żyj chwilą i nie przejmuj się resztą. człowieka niestety skonstruowano w ten sposób, że zawsze w jakimś stopniu żyje on przeszłością lub przyszłością. zadajmy sobie pytanie, czy nie warto tego zmienić? jak pisałam, na lepsze jutro pracujemy każdego dnia. chociaż może niekoniecznie zdajemy sobie z tego sprawę. myślę już na ten temat od parunastu minut i jedyne, co krąży mi po głowie to tekst piosenki z dzieciństwa. niby to rap, niby hiphop, nie będę się bawić w określanie gatunków, tym bardziej, że piosenkę wykonuje mezo, na którego wiele osób się spina i mało kto go lubi. ale do rzeczy, bo w muzyce to teksty pełnią ważną funkcję, czyż nie?

ktoś sprawił że mam chęć walczyć jak Dawid, 
i powstrzymywać bieg pędzących lawin.
to chyba ważne, że utrzymuję tą basztę
i po burzy czekam na tęczę nad miastem.
ważne gdy patrzysz z nadzieją, że ta niedziela 
nie będzie ostatnią niedzielą.
że jak sobie pościelą ludzie tak się wyśpią. 
jaką postawę przyjmą taką ujrzą przyszłość.
dla tych wszystkich pozdrowienia,
mamy sporo do zrobienia by świat pozmieniać 
przeszłość jest tatuażem – nikt jej nie zmaże.
ważne że potrafimy żyć tu razem.

mamy sporo do zrobienia, a i owszem. ale któż z nas jest supermenem? żeby zmienić świat zacznijmy najpierw od naszej psychiki i nastawienia. doceńmy to, co mamy. no, chyba, że czyimś pragnieniem jest spędzenie życia na łące i patrzenie się na pasikoniki srające tęczą. to wtedy obniżmy sobie leciutko poprzeczkę.

a Tobie B., tym razem nie zamierzam pisać, że Cię kocham, bo doskonale to wiesz, przyjacielu. 
dzisiaj powiem Ci, że dziękuję, że jesteś jedyną osobą, która potrafi mnie ogarnąć, gdy przychodzi potrzeba.
dziękuję, że mnie słuchasz.
i dziękuję, że ze swoimi skrzywieniami umysłowymi nie udałeś się do psychiatry. za bardzo je kocham i sprawiają mi zbyt wielki ubaw, jak nowa zabawka dla niemowlaka.

dzisiaj płakać nie zamierzam.

piątek, 14 listopada 2014

#064. i don't care about your possibility

jestem szesnastoletnią nastolatką. świeżo upieczoną licealistką. choruję na mukowiscydozę, przez co mam nauczanie indywidualne. pomijając dość istotny fakt, że gdy skończyłam gimnazjum wszyscy kazali mi iść do liceum nr D (jeee, zakodowane w systemie heksadecymalnym, tyle się nauczyłam w tej szkole przez miesiąc!), ja jak głupi osioł uparłam się na liceum nr E. po co? nie wiem. wydawało mi się, że bardziej będę pasować do tej szkoły. sądziłam, że jest lepsza i, że osiąga wyższe wyniki maturalne.
starosta odpowiedzialny za przyznawanie godzin nauczania indywidualnego przyznał mi ich zaledwie dwanaście. DWANAŚCIE. przedmiotów w szkole mam szesnaście, rezygnując z wfu i etyki/religii, nadal zostaje ich CZTERNAŚCIE. DWANAŚCIE GODZIN LEKCYJNYCH NA CZTERNAŚCIE PRZEDMIOTÓW SZKOLNYCH. parodia? bo ja uważam, że tak. przeciętny licealista ma ich w tygodniu 32. a ja mam zdać maturę z rozszerzonego polskiego czy angielskiego z czterema lekcjami w miesiącu. niby w drugiej klasie mam szansę zyskać aż jedną godzinę do tych przedmiotów, szaleństwo! ale co ze szkołą? jest niesamowicie wymagająca. poza tym, przypominam, że to liceum ogólnokształcące. nic sobie nie robiłam z komentarzy ludzi, którzy mówili, że w liceum jest znaczna różnica poziomu, jest ciężej, etc.. no i doznałam szoku. chociaż moje oceny nie wskazują na to, że miałabym problem z przejściem do następnej klasy, nie dostaję już tyle 4 i 5. a o szóstkach to w ogóle mogę pomarzyć. zdarza mi się znacznie więcej trójek, czasami dwójek. a i jedynka trafi się częściej, niż miała w zwyczaju w gimnazjum. tylko.. że to jest normalne. powoli otrząsam się z tych najgorszych ocen, ze zdziwienia, jakiego doznałam gdy poznałam kryteria z różnych przedmiotów. to nie to samo co w gimnazjum, gdzie łapałam wszystko na lekcji, odrabiałam w domu, czasami coś doczytywałam i łapałam cudne ocenki. 
tylko ze strony moich rodziców mam zero, dosłownie Z E R O zrozumienia. chociaż oni twierdzą inaczej, bardziej liczy się to, co ja czuję. nie mają do mnie zaufania. zawsze wychodziłam z ładnymi ocenami, nawet jak radziłam sobie gorzej, bo mam po prostu za wysokie ambicje. a oni tylko mnie dociskają, męczą, uważają, że za dużo czasu poświęcam B., komputerowi czy jakimś bzdetom. tak naprawdę nie widzą nic, nie wiedzą, kiedy się uczę, a kiedy nie, bo nie ma ich w domu. gdy dostanę piątkę - słyszę komentarz "fajnie!". lecz kiedy wpadnie mi jedynka, dwójka albo trójka, potrafią tylko mówić jakim to jestem śmierdzącym leniem, nieukiem i, że do niczego nie dojdę w życiu. naprawdę, wbrew pozorom to nie jest motywujące. jestem nastolatką. poświęcam na naukę parę godzin dziennie, w zależności od potrzeby. nie mogę więcej, bo mózg mi się spali. potrzebuję czas na spacer, na pogranie w grę komputerową, na spotkanie się z chłopakiem, ze znajomymi... czy tak trudno to zrozumieć? dlaczego oni umieją mieszać się tylko wtedy, kiedy coś pójdzie mi gorzej, a na co dzień mają mnie w dupie?
w dodatku.. ta szkoła.. to chyba była moja najgorsza decyzja w życiu. to grono pedagogiczne wręcz odrzuca. jest niesamowicie chamskie i ubliżające, a to wszystko pod kołderką fałszywego uśmiechu i umiejętnie dobranych słów. jeszcze gdy słyszę komentarze, że zasłaniam się chorobą.. śmiechu warte. nigdy, ale to nigdy w życiu nie dałam się uznać za gorszą/słabszą w celu ułatwienia sobie czegoś! albo gdy mówią, że mukowiscydoza to ciężka choroba, bo nerki i w ogóle.. kpina. 
podjęłam kroki, aby w przyszłym roku szkolnym przepisać się do LO nr D. wszystko zależy od miejsc na nauczanie indywidualne dla uczniów. błagam, oby tylko mi się udało.

a co poza szkołą, leniwa, niezorganizowana, zakompleksiona licealistko? 
chciałabym powiedzieć, że wszystko spoko. niestety nope, i can't do it if i wanna be honest with you.
odkąd wyszłam ze szpitala (tak, byłam w nim, zapomniałam wspomnieć, bo ostatnio jakoś nie miałam weny na bloga..) - w którym wykryto mi żylaki na żołądku I stopnia, zapalenie i nieprawidłowe przepływy krwi w wątrobie, za mało wapnia w kościach, wadę postawy, zatoki zawalone polipami (możliwe, że czeka mnie operacja laryngologiczna) i odwodnienie - nie czuję się za dobrze. dostałam tam bardzo silne antybiotyki - levofloxacin, na który nawet musiałam podpisać zgodę (antybiotyk spoza rejestru, czy coś takiego?) oraz biseptol wspomagająco. po co to było? nie wiem. położyłam się do szpitala w bardzo dobrym stanie zdrowotnym, delikatnie podziębiona. mimo, iż bardzo się buntowałam, zrobiłam to, ponieważ mają takie zasady. leczą pacjentów z muko co około pół roku, nawet jeśli nic im nie dolega. w trakcie pobytu oczywiście załapałam silną infekcję, ale udało mi się jej pozbyć w miarę szybko. co po opuszczeniu szpitalnych murów? bo pominę fakt, jak to mi źle w szpitalu, bo jestem w małej sali, czuję się samotnie, nie mogę otworzyć nawet jebanego okna, tym bardziej wyjść na dwór  n a w e t  na teren szpitala z osobą dorosłą. gdy wyszłam ze szpitala (z masą leków, w aptece zostało około 600zł), sądziłam, że powoli moja kondycja wróci do normy. niestety tak się nie stało. od około miesiąca czuję się fatalnie pod względem fizycznym. kaszlę, duszę się, męczy mnie wchodzenie po schodach i takie podstawowe czynności. walczyłam również z olbrzymim bólem stawów kolanowych (prawdopodobnie efekt uboczny od levofloxaciny), który już w tej chwili jest minimalny. w ubiegłym tygodniu załapałam jelitówkę. wymioty, biegunka, ostry ból brzucha, taka sytuacja. schudłam 4kg. tak moi drodzy, mimo złego samopoczucia fizycznego, po szpitalu miałam około 43kg. teraz ponownie przywitałam trójkę z przodu. 

nie ma co dalej lamentować, zwłaszcza, że notka wygląda jak wieczny ból dupy zdruzgotanej nastolatki, więc podsumuję tak tylko sama dla siebie:
- od rodziców słyszę, że się nie uczę, że jestem leniem, że nie robię nic w domu, nie wychodzę z psem i w ogóle, że nic nie robię (najs! chyba muszę obojgu wymienić okulary!);
- mówią również, że nie przykładam się do rehabilitacji i, że nie jem wystarczającej ilości posiłków (ciekawe jakim cudem przytyłam do 43kg?);
- schudłam 4kg (czyli jak kilkumiesięczna praca poszła się je*ać);
- nie mam nawet apetytu, żeby to naprawić!;
- nie osiągam zadowalających mnie samą wyników w nauce (za wysokie ambicje się kłaniają);
- mój organizm jest strasznie osłabiony (włosy mi wypadają, paznokcie się łamią, brak mi jakiejkolwiek kondycji, ciągle mi zimno i jestem senna all the time. poza tym nie wiem co z tą infekcją, bo nie mogę bez leków przespać nawet spokojnie nocy);
- fakt, iż mamy jesień też nie wpływa na mnie dobrze (już nie mogę poruszać się autobusami, chodzić do sklepów, na imprezy czy cokolwiek, muszę unikać infekcji jak niemowlę po przeszczepie serca, czy coś w ten deseń ._.);
- wpadłam w lekkiego dołka i mam częste huśtawki nastroju, przez co coraz częściej mi źle, płaczę, kłócę się z B. i jestem trochę agresywna;
mam mukowiscydozę (przegrałam życie);

no i...
po raz kolejny w ciągu ostatnich dni krążą mi po głowie myśli o samookaleczeniu. nie żartuję, nie przesadzam, mówię poważnie. strasznie mnie to męczy. boję się, że jak tak dalej pójdzie to pójdę za tymi myślami. ale nie chcę. nie dość, że resztki rozumu nie zrobią tego dla samej mnie, to przecież obiecałam B...

a tutaj trochę optymizmu w tym nieprzyjemnym poście.
if i was a flower growing wild and free
all i'd want is you to be my sweet honey bee

B., kocham Cię.
jesteś dla mnie wszystkim, a bez Ciebie jestem niczym.
dziękuję Ci, mój najlepszy przyjacielu.