poniedziałek, 28 października 2013

#030. było sobie życie

wbrew pierwszemu skojarzeniu z tytułem postu - przynajmniej mojemu - nie zamierzam pisać tutaj o serialu starszym niż wiele osób w blogosferze, który był mi namiętnie puszczany gdy byłam małym dzieckiem. swoją drogą, bardzo ciekawie tłumaczył co się dzieje w naszych ciałach i jak to wszystko funkcjonuje. do dzisiaj mam jakieś siedemdziesiąt procent odcinków na płytach i aktualnie faszeruję tym młodszą siostrę, której wychowanie muzyczne i obycie ze sztuką i kulturą zostało powierzone mi, z racji, iż moi rodzice nie są już tacy 'aktualni'. ja tu nikogo nie obrażam, ponieważ to słowa mojej mamy :) moja ukochana trzylatka jest faszerowana muzyką rockową, metalową, różnymi jej podgatunkami (jestem taka dumna, jak słyszy growlowanie to próbuje sama wydobyć ze swojego gardła taki ryk!), a zależnie od humoru - lubimy również skakać w powietrzu do muzyki klasycznej Mozarta, bądź innego z poważanych artystów. mała czasami zachowuje się jak półnaga pani z teledysków popowych i kręci pupą dookoła własnej osi, ale to nie moja wina, to już wpływ starszych kuzynek. już znajdując się w brzuchu mamy puszczałam jej przez telefon Red Hot Chilli Peppers i bas przechodził przez całą macicę mej rodzicielki, jak i również ciało mojej siostry. pewnie dlatego tak ich teraz lubi słuchać, bo kojarzą jej się z życiem płodowym.

wczoraj wieczorem jakoś mnie naszło i spisałam sobie wszystkie myśli do zeszytu, a raczej siedzi w mojej głowie już od dłuższego czasu, z niewiadomego mi powodu temat dość kontrowersyjny. pewnie to przez za dużą ilość internetu i czytanie zbyt wielu artykułów pseudo-naukowych. w każdym razie - nie umiem sobie nawet wyobrazić w choćby kilku procentach co czuje ofiara gwałtu, świeżo po napaści. w sumie nie tylko świeżo, bo również wiele lat później kobiety nie mogą 'otrząsnąć' się po tragedii jaka je spotkała i zacząć funkcjonować normalnie. owszem, jest to przestępstwo okrutne i brutalne, zdecydowanie jedno z najbardziej poniżających. zupełnie inna sprawa, kiedy ktoś ma taki fetysz, a gwałty 'rzekome' odbywają się za zgodą obojga osób i nie jest to nic złego i szkodliwego. mama mi kiedyś mówiła, że nie ma takiej rzeczy, którą można by nazwać dziwactwem w stosunku do drugiej osoby, jeśli obie się na to zgadzają. za równo z gwałtu, jakiegokolwiek - za potwierdzeniem i akceptacją, czy też nie - jak również i przy każdym innym zbliżeniu dwojga osób płci przeciwnej, choćby nie wiem z jakimi zabezpieczeniami to się odbywało - jest szansa zajścia w ciążę, nie oszukujmy się. poczęcia nowego, małego, bezbronnego życia. początkowo zbioru tkanek, z czasem unerwionych i czujących, niewinnych płodów z bijącym serduszkiem. no tak, właśnie tutaj rodzi się problem. co zrobić, jeśli tatuś takiej kruszynki dokonał wcześniej omawianej zbrodni na mamusi? więc co taka kobieta ma zrobić, nosząc pod sercem owoc gwałtu? lub jeśli przypadek wygląda inaczej - mama i tata małego zlepu komórek mają po niespełna czternaście-piętnaście lat? dziecko może i jest owocem miłości, bo świadoma jestem i popieram w pełni, że istnieje ona niezależnie od wieku. a może jest nieodpowiedzialną wpadką, bo młodzież zbyt się spiła na imprezie? pomijając już fakt o niesamowitej głupocie i bezmyślności - co dalej począć w takiej sytuacji? lub w przykładzie innym (tak, tak, cały czas zmierzam do obmówienia jednego rozwiązania z wielu możliwych, ale chcę stworzyć rzetelny obraz na sytuację) kiedy to kobieta - żona właściwie, która kocha swojego męża, zachodzi z nim w ciążę, cieszy się, bo wreszcie udaje jej się spełnić długo oczekiwane pragnienie, co ona ma zrobić? oczywiście, że być szczęśliwą. ale co jeśli na jednej z kolejnych wizyt lekarskich kobieta dowiaduje się, że płód znacząco szkodzi jej zdrowiu i po prostu - wyniszcza ją i powoli zabija? że próba donoszenia ciąży może się dla niej zakończyć śmiercią? wszystkie takie przypadki, jak i wiele innych, których nie warto wymieniać (bo tak czy inaczej każda kobieta ma inne powody i inną historię za sobą), łączy jedno możliwe 'rozwiązanie'. aborcja. usunięcie ciąży przed pełnym rozwinięciem płodu. okrucieństwo? być może, bo niektórzy tak to postrzegają. że lepszą decyzją jest porób i oddanie niechcianego malucha do domu dziecka lub wcześniej znalezionej rodziny zastępczej, których jest wiele, bo w ostatnich czasach bezpłodność u któregoś z partnerów jest coraz częściej spotykana (o ile oczywiście można wierzyć statystykom). owszem, może i taka rodzina to jeszcze jest jakiś pomysł, ale ludzie popierający dom dziecka, tak szczerze powiedziawszy to chyba nigdy tam nie byli. i nie wiedzą, jak się żyje takim dzieciom. zbaczając z tematu, wujek mi ostatnio opowiadał, że jeździ do domu dziecka bo pomaga grupce nastolatek z problemami w przygotowaniach do jakiegoś konkursu. kiedy moja ciekawość dała się we znaki, zapytałam, o jakie problemy chodzi. w odpowiedzi usłyszałam dość jednoznaczne sugerowanie, że dziewczyny sprzedają swoje ciała za pieniądze. nic niespodziewanego, przecież nastolatki nie mają żadnego autorytetu jak i również funduszy na przydatne im rzeczy. przydatne czy nie - presja otoczenia w szkole sprawia, że każdy musi mieć iPoda i najnowszy, koniecznie dotykowy telefon z androidem.. dzieci nie są pilnowane na tyle, żeby móc zapobiec złemu zachowaniu. to jest dopiero okrutne. wracając do tematu, bo w tej notce głównie o aborcję mi chodzi - nie wiem, co mogę tu jeszcze napisać. nie jestem w stanie się jednoznacznie określić, czy sama byłabym w stanie dopuścić się czegoś takiego, czy nie. mogę zacząć od tego, że na pewno nie jest to dla mnie grzech czy coś niewybaczalnego. spora część ludzi uważa też, że wykonywanie aborcji na zarodkach, które nie mają jeszcze bijącego, rozwiniętego serca - nie jest niczym złym, bo nie są to dzieci, nie można ich nazwać ludźmi. zlepek komórek, czyż nie? może tak, może nie. uważacie, że kobieta powinna móc legalnie usunąć ciążę, bez żadnych konsekwencji, jeśli podejmuje taką decyzję? to jest ciężki temat, bo ja w każdym argumencie potrafię znaleźć coś za i przeciw. jeśli by jej na to pozwolić, to co druga nastolatka nie widziałaby nic złego w zajściu w ciążę, bo to tylko zarodek, można go w każdej chwili usunąć. nie, tak nie jest i być nie może, to w końcu tyczy się nowego życia - nieważne, czy z już rozwiniętym sercem, czy jeszcze nie. to nie jest istotne. z drugiej strony, lepiej niż biedna kobieta bez środków do życia pozbędzie się żyjątka spod swojego serca we wcześniejszym okresie, a nie wrzuci je do śmietnika i skarze na cierpienie po porodzie. no i lepiej dokonać aborcji i dać kobiecie przeżyć, niż sztucznie utrzymywać jej funkcje życiowe i ciążę, czy coś takiego.. sprawa o tyle ciężka, że trudno znaleźć złoty środek, o ile w ogóle takowy istnieje.
jeśli natomiast chodzi o mnie i o to, jakbym ja postąpiła dowiadując się teraz o ciąży? jeśli nie byłabym na tyle zrozpaczona, żeby odebrać sobie życie, to pewnie ze zwykłego strachu, bezsilności i obawy o własne zdrowie po prostu aborcji bym dokonała. poza tym, nie umiałabym chyba wziąć na siebie odpowiedzialności za taki czyn. chociaż niesamowity uraz miałabym na psychice, a poczucie winy męczyło by mnie bardziej niż kiedykolwiek, to pewne. ale myślę, że zajście w ciążę w moim przypadku, obecnej odporności i stanie zdrowia po prostu by mnie zabiło. tyle w temacie, wolę nie gdybać na zapas i myśleć głową, a nie hormonami. choć i to rzadko wychodzi mi tak, jakbym chciała. wszystko jest dla ludzi, ale z głową! co Wy uważacie o aborcji? w Polsce, według prawa, jakby ktoś nie wiedział, wygląda to tak: "Obowiązująca od 1993 roku ustawa dopuszcza aborcję w trzech przypadkach: gdy lekarz uzna, że ciąża stanowi zagrożenie dla życia lub zdrowia matki, gdy badania prenatalne lub inne przesłanki medyczne wskazują na duże prawdopodobieństwo ciężkiego i nieodwracalnego upośledzenia płodu albo nieuleczalnej choroby oraz gdy ciąża jest wynikiem gwałtu". czy ustawa powinna być rozszerzona, a może całkowicie zlikwidowana?
..a gdy znajduję te zdjęcia w internecie z malusieńkimi, ledwo ukształtowanymi ciałkami, to oprócz mdłości również i łzy cisną mi się do oczu. coś tam w sercu tyka, robi mi się żal. niżej zawsze opis 'kochałem Cię mamusiu, wybaczam Ci', etecera, etecera. tak samo czytając wpisy ludzi z tych wszystkich grup 'pro-life'. przykre to, tyle w temacie.

ale wiecie, na wszystko trzeba patrzeć z dystansem. no i cieszyć się, że nas nie doganiają takie sytuacje. tak naprawdę, to świadomie mogłabym się tutaj wypowiedzieć tylko wtedy, jeśli spotkało by mnie coś takiego. a wolałabym, żeby nie spotkało. na koniec poprawię sobie humor i zarzucę okrutnego suchara, który jest strasznie nie na miejscu, z serii czarnego humoru o martwych płodach. o dziwo, bardzo mnie to śmieszy.
- co jest zabawniejsze od dwóch martwych płodów w śmietniku?
- jeden martwy płód w dwóch śmietnikach.
wybaczcie mój coraz to ostrzejszy humor, czasami miewam takie napady.

poza tym zaczynam strasznie tęsknić, a tęsknota mnie przygniata. przytul mnie, proszę. daj mi się zaciągnąć Twoim zapachem, dotknąć Twych rozkosznych ust swoimi ustami, dotykać Twe linie papilarne, ciało, czuć bliskość i ciepło. o nic więcej nie proszę. po prostu bądź.
zostań, potrzebuję Cię tu

niedziela, 27 października 2013

#029. magia dzieciństwa

nie zdawałam sobie nawet sprawy, że na blogspocie jest tyle ciekawych urozmaiceń, które można dodawać - zdjęcia, cytaty, gify, w dodatku różne czcionki i kolory, najchętniej wszystko to umieściłabym w jednym poście, ale nie warto kombinować :) od teraz powolutku, stopniowo będę coś dawać, jakoś przyjemniej się czyta i bardziej można zobrazować czytelnikowi swoje myśli, kiedy do takiego wpisu doda się obrazek, takie przynajmniej mam wrażenie. koniec biadolenia, przejdźmy do rzeczy.

i am not crazy. my reality is just different than yours.

pamiętacie może tą postać? Kot z Cheshire ze słynnej Burtonowskiej wersji Alicji w Krainie Czarów. inaczej nazywany też Kotem-Dziwakiem. trzeba Wam wiedzieć, że jestem olbrzymią fanką Tima. nie chodzi o to, że obejrzałam wszystkie jego filmy, a raczej o to, że po prostu podobają mi się najbardziej ze wszystkich. są inne, specyficzne. reżyser wyróżnia się swoimi pomysłami i wychodzi poza krąg klasycznych reżyserów filmów, pokazuje coś innego. surrealistyczny świat ze swojej głowy. lepszym przykładem jest na przykład Sok z Żuka, bo akurat Alicja w Krainie Czarów to bajka pokazywana nam już wiele, wiele lat temu. chociaż w wersji mojego ukochanego reżysera nie urzekła mnie tak mocno, jak przed laty puszczana na starym odtwarzaczu w kasecie i słuchana przed snem. ta była najbardziej magiczna, bo moja wyobraźnia, która nigdy nie odpoczywała mogła sama utworzyć sobie kolorowy świat w głowie, miałam własną wizję jak wyglądał Marcowy Zając, Szalony Kapelusznik czy chociażby wcześniej wspomniany Kot-Dziwak (przed chwilą dopuściłam się literówki i napisałam Kot-Dziwka, hahahah).
uwielbiałam w dzieciństwie oglądać bajki. przenosiły mnie w zupełnie inny świat, magiczny. pieściły moją wyobraźnię i pielęgnowały ją jak matka swoje dziecko. uczyły postępowania wobec innych ludzi, mocy miłości, przyjaźni i dobroci. po to w końcu były :) oglądałam ich mnóstwo. nie, żeby była to forma organizowania mi czasu przez moich rodziców, bo oni poświęcali mi go dość dużo - mama w szczególności. po prostu, sama z siebie lubiłam je oglądać. zawsze miałam wybujałą i pracowitą wyobraźnię, a to tylko pomagało mi kreować swój własny, piękny świat. czy byłam dziwnym dzieckiem? nie wiem, na pewno brakowało mi kontaktu z rówieśnikami. ale nie uważam, żebym poprzez wieczne marzenia w dzieciństwie wyrosła na kogoś złego, wręcz przeciwnie. nauczyłam się swego rodzaju wrażliwości, której moim rówieśnikom zajętym w tym czasie bieganiem po podwórku i obrzucaniem się kamieniami - trochę brakuje.
podobnie jak z bajkami, było i z książkami. mówię - mama poświęcała ogromną ilość czasu na moje wychowanie więc książek miałam czytane i opowiadane w dzieciństwie bardzo dużo. lubiłam szczególnie wiersze Juliana Tuwima, których sporo uczyłam się na pamięć i dumna z siebie recytowałam całej rodzinie, sepleniąc co drugie słowo, bo akurat wypadły mi przednie zęby. opowieści spisane na papierze były również miłowane przeze mnie całym sercem. w ogóle, do książek nabrałam dużego szacunku, w traktowaniu, obchodzeniu się z nimi jak i również z wartościami, które mogą nam przekazać.
dzięki mojej ogromnej i wypracowanej wyobraźni mogłam stwarzać swój wyjątkowy świat z rzeczy otaczających mnie na co dzień. pamiętam, że często w dzieciństwie jeździłam z mamą, ciociami i kuzynostwem na plażę. znajdowała się ona w pięknej okolicy, były jakieś laski, olbrzymie brzozy, łąki, polany. z moim najbliższym kuzynem, który był wtedy dla mnie najważniejszą osobą w życiu (teraz z racji braku czasu i różnicy wieku kontakt wisi na włosku, nad czym bardzo ubolewam) uwielbiałam po długich kąpielach w jeziorze wysychać na palącym słońcu na owej łączko-polance, łapać jaszczurki w gołe ręce, motyle albo zaskrońce.. pamiętam też kopanie olbrzymich dziur w piachu, głębokich na ponad metr, i tą olbrzymią satysfakcję, która malowała się na twarzach "wykopujących", kiedy udało się poczuć pod nogami wodę. dokopać się do wody, to było coś wspaniałego :)! kiedy kuzyn był zajęty, udawało mi się też spędzić czas z kuzynkami, starszymi o około osiem lat. chociaż udało to za dużo powiedziane, po prostu spędzałam czas z nimi, a one chodziły do lasku. tam rozmawiały o chłopakach, przyjaźniach czy innych nastoletnich problemach, kiedy ja w tym czasie zafascynowana byłam pięknem przyrody. pamiętam jakby to było wczoraj - wielka wierzba, z długimi gałęziami porośniętymi podłużnymi listkami, muskającymi ziemię przy delikatnym wiaterku. na niej bujałam się lepiej, niż na jakiejkolwiek innej huśtawce.

sometimes the right path is not the easiest one.

kojarzyła mi się ona właśnie ze starą Babcią Wierzbą z Pocahontas. chociaż z czasem tę bajkę znienawidziłam, Babcia Wierzba zawsze pozostanie w moim sercu. nie pamiętam, czy mojej wersji Babci znajdującej się nieopodal plaży zdradzałam swoje rozterki, pewnie nie, bo nie miałam ich wtedy za dużo. ale przyznaję z ręką na sercu, że jeśli jeździłabym tam teraz, to potraktowałabym ją jako Babcię Wierzbę od Pocahontas i wyrzuciła z siebie wszystkie żale i smutki. teraz mój blog jest dla mnie taką Wierzbą, wiecie?
ah, to przecudowne dzieciństwo..
 nie liczyły się wtedy problemy dnia codziennego, bo takowe właściwie nie istniały. taka beztroska czy po prostu ograniczona świadomość była naprawdę piękną i wartościową rzeczą. niedocenianą, bo przecież docenia się coś dopiero kiedy się to pozna i straci.


Król Lew. nie znam chyba osoby, dla której ten film nie byłby chociaż odrobinę wzruszający, cudowny i pouczający. dla mnie nie tyle przyjemna była część pierwsza - czyli przygody Simby, a część druga - losy Kovu i Kiary. właściwie to Kovu był moją pierwszą miłością. uwielbiałam jego charakter, tą tajemniczość i zgrywanie bohatera, łobuzerki ryk - był tak urzekający! a i Kiara ze swoim wiecznym buntem przeciwko Simbie chwyciła mnie za serce. chociaż nie miałam skłonności do homoseksualizmu (pojawiły się dopiero niedawno, lekkie, po wpływem alkoholu jedynie) - w niej akurat zakochana nie byłam. za to śmiało mogę stwierdzić, że pragnęłam stać się lwem i mieć z Kovem małe lwiątka. przytaknęłabym bez wahania, jeśli ktoś w ogóle wspomniał by o czymś takim pół słowem. wszystkie te sytuacje w filmie, wygnanie, walki, ratowanie życia.. jeju, mimo, że dzisiaj mam już tę parę lat więcej, to nadal przeżywam to jak za dawnych czasów. a ścieżka dźwiękowa? magiczna, dzięki niej to już w ogóle znajduję się w innym świecie. no i słynny cytat z pierwszej części - HAKUNA MATATA!
jeśli interesuje Was, kto był moją kolejną miłością, to również przyznam, że była to postać z bajki Disneya. bo właśnie te dzieła były kwintesencją dzieciństwa. któż to był? już odpowiadam.


zdecydowanie jej miano dostanie Tarzan. te historie z jego dzieciństwa były naprawdę słodkie, ale prawdziwie za serce chwyciła mnie jego postać z filmów najpóźniejszych chronologicznie. mówię mianowicie o etapie poznawania Jane.

Ja Tarzan, Ty Jane!

przyznaję bez bicia, że nie mogę wymienić niczego konkretnego, czym zaimponowała mi ta postać. odwaga, na pewno tak, ale nie było to jednak coś tak zapadającego w pamięć jak w przypadku innych bajek. mam więc świadomość, że mimo młodego wieku (bo lat miałam zaledwie kilka, ledwo od ziemi się odbiłam), to po prostu zakochałam się w jego wyglądzie. umięśniony mężczyzna w dredach, kogo to nie ruszy?! chociaż mając przy sobie teraz Mojego Lubego, nie zamieniłabym Jego sylwetki na niczyją inną. no ale co ja biedna mogłam powiedzieć te kilka lat temu, kiedy sama nie miałam za bardzo okazji widzieć gdziekolwiek wyrzeźbionego męskiego ciała? nie wińcie mnie, co ja za to mogę :<

wiem, że ważne miejsce w mojej pamięci zajmuje też moje ówczesne hobby. no dajcie spokój, chyba każda, bądź każdy z nas zbierał kiedyś karteczki! poza tym, bardzo dużo czasu spędzałam przy grach planszowych. wielką miłością darzyłam chińczyka czy monopoly, wszelakie szachy, warcaby, karty, czy grę w pamięć. nie było wtedy czegoś takiego jak nuda. uwielbiałam się bawić lalkami, czy to były barbie, czy takie mniejsze, plastikowe.. nie pamiętam jak się nazywały, cholera. Polly? jakoś tak. one były fajne, miały masę silikonowych ubranek, a całą kolekcję dało się zmieścić w walizce lub kartonie.
aż kiedyś pojawiły się komputery.. i tak powoli moja przecudowna wyobraźnia zaczęła się rozleniwiać, pracowała jedynie wtedy, kiedy wymyślałam wygląd i rozkład mieszkania nowych simsów lub opiekowałam się wirtualnymi zwierzątkami w innych grach komputerowych. ogromny mam żal do tego momentu, w którym cała magia dzieciństwa prysła. jak już pojawił się komputer, to po roku czy dwóch doszedł też internet, wtedy już zaczęło się lenistwo. potem przyszło mi dorosnąć i tak już zostało.. chociaż sentyment mam ogromny i lubię czasami wrócić do bycia dzieckiem :) a Wy?


pamiętajcie - miłość rośnie wokół Nas, wystarczy ją dostrzec i docenić :)!

środa, 23 października 2013

#028. trzeba braść życie garściami!

otóż to! takie jakie jest - pozytywne, negatywne, nijakie, chu*owe, za*ebiste, każde! no i trzeba przeciwstawić się złemu losowi! a dlaczego braść? oczywiście wiem, że to błąd ortograficzny. ale niesamowicie zapadł mi pewien obrazek, który kiedyś znalazłam na kwejku. o TEN.
W ogóle, czuję się niesamowicie do-edukowana w kwestii naszego rodzimego języka, gdyż odkryłam niesamowicie interesujący kanał na YouTubie. Skuszona jednym z odcinków, niespełniona pragnęłam chciwie poznać zawartość następnych. Właśnie to uczyniłam. Po oglądnięciu każdego z wcześniej wymienionych, doznałam olśnienia i poczułam się mądrzejsza. Dziękuję Ci, Paulino.
dla przykładu, dialog z moją koleżanką najcudowniejszą psiapsiółeczką:
- bynajmniej Ci wierzę -.-
- ._.
uważasz, że mi nie zależy?
- dobra, wierzę Ci
ale wreszcie odkryłam znaczenie słowa bynajmniej
i chciałam je użyć
SORY XDDDDDDDDDDDD
- -______-''
facepalm dnia
ale tak normalnie. podczas tych moich ostatnich smutków, podświadomie nagromadziłam w sobie zastraszającą ilość pozytywnej energii, która ma już dosyć wiecznego kumulowania się i wczoraj postanowiła ujrzeć światło dzienne. mam rewelacyjny humor, nic mnie nie dobija, nie przybija, nie przygwożdża, nie dusi (oprócz kaszlu, rozchorowałam się lekko), nie męczy, nie wkurza. no dobra, zawsze się znajdzie coś, co mnie wkurzy, ale w chwili obecnej nie potrafi mi to jakoś specjalnie zepsuć humoru. to jest piękne! śmieję się ciągle, do wszystkiego. ale myślę, że On miał w tym olbrzymią zasługę. jest takim zapalnikiem i motywatorem, niesamowicie jestem Mu za to wdzięczna.
może będę miała szczęście niedługo Go zobaczyć, już w ten weekend.. bardzo bym chciała, jestem stęskniona za Jego zapachem, uśmiechem i byciem obok.
paradoks jest jeden - wreszcie, kiedy u mnie się układa, to sporej części osób dookoła nic nie idzie. zbieg okoliczności? nie wiem, na pewno nie dopuszczam do siebie żadnej myśli w rodzaju "nie mogę być szczęśliwa, bo wszyscy moi bliscy są przez moją radość smutni", bo to byłoby idiotyczne. jedna moja przyjaciółka ma depresję, druga zakończyła swój długi związek i jest załamana, trzecia z kolei czuje się niedoceniana przez aktualnego 'chłopaka'.. cóż ja na to mogę, próbuję po prostu dzielić się pozytywną energią na tyle, na ile mogę. daję jej z siebie dość dużo, ale nie mogę znowu zabierać czyjegoś smutku do siebie, dość już tego miałam :v
ładna pogoda jest, to też motywuje do działania na swój sposób.
czerpię też pewną przyjemność z wkręcania się w świat blogowania, znalazłam kilka ciekawych blogów i przybyło mi trochę obserwatorów, trochę komentarzy. miło, że tak notka to już nie jest to moje przemyślenie, które wrzucam w internet, a jednak dochodzi do jakiegoś większego grona.

co jeszcze mogę dodać? po prostu, uśmiech gości na mojej twarzy. a obietnica, którą mi dał, jest przez Niego dotrzymywana. wracam do słuchania dyskografii Jego (jak i również od niedawna mojego) ulubionego zespołu i picia witaminek, do tego dodam trochę rozgrywek w lola, do następnego <3
hårgalåten

"Gdybyś kiedy we śnie poczuł, że oczy mo­je już nie pat­rzą na Ciebie z miłością, wiedz, żem żyć przes­tała."

wtorek, 22 października 2013

#027. pozytywnie

wiem, dlaczego jestem taka zazdrosna. ja po prostu mam ku temu powody, solidne! dobry argument to podstawa, więc nie można teraz twierdzić, że moja zazdrość nie jest poparta niczym solidnym. czyli nie mam kłopotów z własnym ja. w czym więc problem? a pewnie w tym, że ja wcale zazdrosna być nie chcę. bo nie lubię. to uczucie jest okropne. nie wiem, czy każda zazdrość jest inna, to znaczy - czy każdy inaczej ją odczuwa, mam nadzieję, że nie, bo nie jestem w stanie opisać tego uczucia :c po prostu się we mnie piekli, wszystko się gotuje, nawet policzki mi się robią czerwone ze złości. w ogóle, gotują mi się też ręce, nogi i uszy. w sumie można by to obrócić w jeden makabryczny żart, bo przynajmniej się rozgrzewam jak mi zimno. ale po co żartować z czegoś takiego? nie jest to użalanie się nad sobą, mimo, że owszem - źle mi z tym poczuciem.
na tyle źle, że kiedy Mu to mówię to nie potrafię do końca nad sobą zapanować. zupełnie niepotrzebnie (a może i potrzebnie..?) wywiązuje się kłótnia. On jest zły, a ja cicho płaczę ocierając łzy kolejno skapujące mi po policzkach. czysta prowokacja, tak, jakbym po części tego chciała. no i wychodzi na to, że było to w jakimś stopniu świadome. może znam Go na tyle, że własne przeczucie każe mi wywołać aferę, będąc przekonanym, że tym razem jednak zdziała coś pozytywnego? albo to po prostu On wreszcie zrozumiał, jak bardzo mnie to dręczy. tak...
czasami mam wrażenie, że Go nie doceniam. cały czas mnie zaskakuje - pozytywnie. jest w stosunku do mnie ciepły i czuły, nie mogło być lepiej. a kiedy obiecuje, że coś zmieni, to z otwartą, opuszczoną do ziemi szczęką można podziwiać, jak spełnia dane słowo. naprawdę. gdy trzeba, to również i mną potrafi wstrząsnąć, kiedy nawet sama nie zdaję sobie sprawy, że potrzebuję się ogarnąć. szanuję Go ogromnie, za Jego wielkie serce. poza tym, obiecał coś. więc jedno zmartwienie mogę wykreślić z listy, której nawet tak naprawdę nie posiadam :) i posiadać nie zamierzam. cieszę się, a problemy jakoś się nie namnażają. trzeba rozwiązać te, których było za dużo kilka tygodni temu.

aż mi się przypomniał taki żarcik, zupełnie niezwiązany z tematem:
co jest niejadalną częścią warzywa?

...respirator.

ah, ten mój czarny humor.

niedziela, 20 października 2013

#026. obłęd dookoła

popijam, biorę duży łyk wody. potem kolejny. zwilżam suche wargi. mija dziesięć minut. odpisuję coś na komputerze, oglądam jakieś głupawe obrazki w internecie z nadzieją, że poprawię sobie jakoś samopoczucie i humor, który właściwie nie jest zły. jestem pełna energii. odwiedzam kolejne strony. znowu klikam w fejsa, chcę odpisać. monitor się ode mnie odsuwa. a ja cały czas jestem w tej samej odległości. mrugam szybko oczami. rozmazany obraz, wyostrza się po paru sekundach. czarna oprawa ekranu nagle zaczyna ubierać się w żółte, malutkie plamki. po paru sekundach, jedna z nich zmienia swój kolor na różowy. znowu próbuję coś napisać na klawiaturze, ale nie dostrzegam tego co pojawia się na ekranie. w butelce obok mnie 'strzelił' plastik. podskakuję ze strachu, po czym się śmieje. przybliżam się do ekranu, skrobię, to co chciałam. plamki, plamki.. czekam chwilę na odpowiedź, patrząc się uważnie w laleczkę voodoo na tablicy korkowej. lubię czasami wbijać w nią igły, wyżywać się. ale nie teraz. ukradkiem zerkam na ekran, na godzinę. dochodzi trzecia. późno się robi. moją uwagę przykuwa niezrozumiały szept trwający kilka sekund. wydobywał się.. ze ściany? z lampki? z biurka? nie wiem. wstaję i ścielę łóżko. koc, prześcieradło, poduszki, kołdra. czuję lekkość. mój nastrój jest wspaniały. mam lodowate nogi. siadam ponownie do biurka. nie dostaję odpowiedzi na wcześniej wysłaną wiadomość. zimno mi w dłonie. ogrzewam je chuchając ciepłym powietrzem z ust. ale to nic nie daje. stopy się rozgrzewają, ale tylko delikatnie. nadal mi zimno. łydki zaczynają mnie przyjemnie piec. porównywalnie do siedzenia przy ognisku, bardzo blisko płomieni. po paru minutach rozgrzewają się i stopy. pieczenie pojawia się również na żebrach. swędzi, drapię się. mija. wstaję, przebieram się w luźne ubrania. czuję chłód na całej swojej powierzchni. podchodzę do komputera, wyłączam go, po czym wchodzę do lodowatego śpiwora. ciepło mojego ciała szybko sprawia, że również i on się nagrzewa. oglądam telewizję przez kilka minut. nagle ogarnia mnie niesamowite zmęczenie. sucho w ustach, znowu popijam wodę. stawiam szklankę na półce obok łóżka, żeby nie musieć wstawać. poprawiam poduszkę, gaszę lampkę nocną i zwijam się w embrion. patrzę kilka sekund w ciemność, po czym zamykam oczy. przerażające, obraz pojawia się za szybko. to nie sen, jakby.. wizja? albo teleportacja? momentalnie stoję na środku lasu. drzewa dookoła, za nimi tylko ciemność. czuję lęk. coś się rusza za moimi plecami. serce zaczyna mi mocniej bić, chcę to przerwać. boję się. otwieram oczy najszybciej jak tylko mogę. leżę w łóżku, w swoim pokoju, przecież nic się nie dzieje. zmieniam pozycję. okropnie się wiercę. 'za dużo tej wody' - myślę, po czym wybieram się do toalety. przemierzam te trzy metry ze spuszczoną głową, patrzę się na swoje stopy. chybotam się na boki. delikatnie, ale zauważalnie. wchodzę do łazienki, przynoszę ulgę swojemu pęcherzowi, myję dłonie i wracam do łóżka. chybocę się trochę bardziej. wchodzę w śpiwór, patrzę na zegarek - położyłam się ponad czterdzieści minut temu. znowu się wiercę, w poszukiwaniu dogodnej pozycji do zaśnięcia. w końcu kładę się na brzuchu, z głową wciśniętą w poduszkę. muszę wyglądać żałośnie. nie zamykam jeszcze oczu, wznoszę nogi w powietrzu. o dziwo, nie mam czucia w lewej. jest bardzo ciężka, trudno ją podnieść. dotykam stopy, wszystko czuję. przestaję się ruszać, znowu układam się w embrion. zamykam oczy, nie widzę nic przerażającego. co chwilę zmieniam pozycję ze względu na dyskomfort w lewej nodze. otwieram oczy, wstaję, poprawiam śpiwór. coś mi brzęczy w prawym uchu. mam wrażenie, że dostrzegłam coś w ciemnym przedpokoju. coś, co bardzo szybko się poruszyło. na tyle, że nie wiem co to było. jakby mi 'mignęło' przed drzwiami. nie tyle, co coś zauważyłam, a raczej wyczułam obecność. wracam do mojego niewygodnego łóżka. chowam głowę razem z resztą ciała w śpiwór. pościel zawsze w dzieciństwie dawała nam poczucie bezpieczeństwa przed potworami kryjącymi się w zakamarkach, więc wmawiam sobie w głowie to samo. zamykam oczy. kolejny obraz. nie jestem bohaterem, a świadkiem. widzę męską rękę, trzymającą nóż. dużo krwi. kobietę, której twarz zasłaniają brązowe włosy. próbuje się bronić. okrucieństwo, bardzo dużo okrucieństwa. mówi coś w innym języku, a raczej syczy, bądź mówi przez zęby. otwieram oczy. znowu zmieniam pozycję, a noga zaczyna mi dokuczać. wychylam się ze śpiwora. ciemność. oczy jeszcze się nie przyzwyczajają. dotykam zdrętwiałą nogę, po czym zadaję sobie delikatny cios w łydkę. miałam wrażenie, że włożyłam w to więcej siły, niż odczułam. próbuję się położyć, ale mam takie zawroty w głowie, że nią trafiam gdzieś w pościel, zamiast w poduchę. zabawne. znowu wstaję, chybotając swoim tułowiem. ręką dotykam ściany, próbuję wycelować w tę nieszczęsną poduszkę. udało się. nie dokładnie tak, jak chciałam, ale mam miękko pod głową. zamykam oczy. znowu las. tylko tym razem oprócz ciemności czuję mgłę, wyczuwam jak moja skóra wchłania wilgoć w powietrza. nie podoba mi się to, otwieram oczy. czuję siłę, świadomość, że panuję nad obrazami w mojej głowie, nie tak, jak bywa ze snami. nie wiem po co znowu wstałam, w każdym razie chybotałam się niewyobrażalnie, wszystko co widziałam w ciemności, było rozmazane. trafiam głową w poduszkę, ale mi niedobrze. pobolewa mnie brzuch, a mimo pozycji leżącej nadal kręci mi się w głowie. czuję dyskomfort, nie mogę się ułożyć żeby zasnąć. mam wrażenie, że męczę się już z tym zasypianiem kilka godzin. nigdy nie kręciło mi się w głowie na leżąco, nigdy. przekręcam się, spadam z łóżka. moje plecy, jaki ból.. wstaję z podłogi, celuję głową w poduszkę. mdli mnie. noga przestaję na chwilę dokuczać, ale uczucie otępienia wraca po kilkunastu sekundach. nie pamiętam, czy potem zasnęłam, czy jeszcze się budziłam, nie jestem w stanie określić. wiem, że tak okropnego zasypiania nie miałam nigdy. trochę bałam się własnej głowy, tego co się stanie za chwilę..
rano obudził mnie zamek w drzwiach, ale zasnęłam gdy tylko ucichł. wstałam o godzinie dziesiątej. brzuch mnie bolał do południa, przez kilka godzin po wstaniu kręciło mi się lekko w głowie. około siedemnastej, po dwugodzinnej drzemce poczułam się normalnie. dziwne przeżycie.

pierwszy trip.

sobota, 19 października 2013

#025. strach

te emocje.. ich nadmiar naprawdę potrafi przygnieść człowieka. strach jest nieodłączną częścią życia. nawet tym najodważniejszym towarzyszy, mimo, że się wypierają. chociaż może nie przed błahostkami, jak na przykład strach przed ciemnością, pająkami czy wysokością. nie, to przecież są lęki. nie wiem jak Wy, ale ja między strachem a lękiem wyczuwam o tyle znaczącą różnicę, iż to pierwsze wydaje się być uczuciem bardziej dezaktywującym logiczne, poprawne myślenie człowieka. wspomniałam, że nawet tym najodważniejszym towarzyszy strach, prawda? znikoma jest ilość osób na świecie, którym by na czymś nie zależało. nie mówię tu o wartościach materialnych, a raczej podstawie prawidłowego funkcjonowania większości istot, jak na przykład miłość, przyjaźń czy rodzina. może i jestem panikarą. boję się na zapas. wiem, ale nie zmienię tego. coś czuję, że kiedyś czeka mnie bycie nadopiekuńczą matką dla swojego dziecka.
ten tydzień był ciężki. zarówna moja młodsza siostrzyczka wylądowała w szpitalu, z przyczyn - w chwili przyjęcia - bardzo niewiadomych. na pewno muszę zapamiętać na przyszłość, że na podstawie pisemek w internecie nie można stawiać diagnozy. to nie zapalenie opon mózgowych, a zapalenie stawów. ale sporo stresu się najadłam.
chociaż na pewno nie tyle, ile nażarłam się go dzisiaj. były łzy, była rozpacz, była bezsilność. bezsilność jest w tym wszystkim najgorsza. moje Słońce rozświetlające moją drogę życia miało wypadek, to pierwsze co usłyszałam. wpadam w płacz. na motorze. zaczynam łkać. wpadł do rowu. łkanie się nasila. jest w szpitalu. zaczyna boleć mnie każdy milimetr kwadratowy mojego ciała. przez chwilkę przelatuje przeze mnie uczucie, które muszą czuć rośliny bez wody. obumieram. usycham. cierpię. co słyszę dalej w słuchawce? nic. dopiero po pół godzinie dowiaduję się więcej. po godzinie jeszcze więcej. przestaję płakać. po dwóch godzinach, kiedy znam już większość historii i Jego obecny stan zdrowia - uspokajam się. co się stało? zrobił tak zwanego "kozła" do rowu. cały poobijany, poszarpany, nie był jakoś specjalnie w stanie się ruszyć. podobno się śmiał, ale myślę, że to z przypływu adrenaliny. chyba krwawiła Mu noga. bałam się. o Niego. to był strach. jeden z tych najgorszych. przecież ja nie mogę Go stracić! czułam poczucie winy. że nie było mnie przy Nim, że Go nie powstrzymałam, że nie mogłam Mu pomóc. być, wesprzeć.. ale przecież nic poważnego się nie stało, nie ma co rozpaczać...
ta odległość czasem mnie morduje. wbija mi nóż w plecy. a dzisiaj? na dzisiaj za dużo emocji, zdecydowanie. Kocham Cię, Skarbie!

soldier of fortune.

wtorek, 15 października 2013

#024. droga M.

"[...] Nie zapomniałam o Tobie, jak z pozoru to wyglądało. Nie chcę też znowu zostawić Cię z takim głupim uczuciem. Tęsknię, ale wiem, że jeśli się odezwę, będę musiała poświęcić Ci więcej niż marne kilka godzin w tygodniu, by miało to jakiś sens. Jesteś warta więcej niż jakiejś znajomości nazywanej przyjaźnią. Nie okłamujmy się. Zrobiłam zbyt mało by być Twoją przyjaciółką lub kimkolwiek ważnym. Wiem, że poradzisz sobie beze mnie bardzo dobrze, ale jednocześnie nie chcę Cię stracić. Proszę, nie myśl że to jakieś żałosne 'zakończenie znajomości' typowe dla mojego stylu. Tym razem to przeprosiny i pewne wyjaśnienie. Ja cholernie boję się ludzi. Odsuwam się od nich, bo jestem nieufna. Może to mnie jakoś gubi. Nie wiem. Chcę powiedzieć Ci to szczerze, bo uważam, że jesteś warta tej szczerości. [...] Cokolwiek właśnie sobie o mnie myślisz, pragnę zapewnić, że nie jestem chora psychicznie (jeszcze) tylko trochę zagubiona. [...]"
M.

minął prawie rok od tego listu. próbowałam to jeszcze naprawić jakieś dwa razy. kochałam Cię i chyba nigdy nie przestanę. czasami za Tobą tęsknię. widok Twojej osoby już nie boli, jak miał w zwyczaju wcześniej. warto było tak to kończyć? mogłam Ci pomóc. ale Ty chyba nie chciałaś. w efekcie na swój sposób pociągnęłaś mnie trochę za sobą. na jakieś dno, albo coś w tym rodzaju. choć może problemy z własną osobą miałam już wpisane w swoją egzystencję na tej planecie, a Ty byłaś tylko zapalnikiem? również i teraz chciałabym Nam dać kolejną szansę. nie wiem po co, tęsknię trochę. sentyment do bliskich nie umiera tak łatwo. pozostaje tylko pytanie, czy chcesz o to zawalczyć?
J.

poniedziałek, 14 października 2013

#023. podła jesień

jesień zawsze wydawała mi się takim okresem czasu, kiedy wszyscy są smutni. pogoda zwykła być nijaka, nie wiadomo jak się ubrać, żeby ciepło człowiekowi było, a wszędzie dookoła dostrzegalne są zasmucone, a może nawet i zagubione twarze. popadające z jednego smutku w drugi. taki obraz przynajmniej budziła w mojej głowie jesień.
chociaż w sumie tego roku - pogoda zaskakuje. ładnie jest, czasami nawet ciepło. nie ma takiej obrzydliwej chlapy, a liście ładnie spadają z drzew. różnokolorowe, poczynając od zielonych, przez żółte i kończąc na czerwonych. każdy ma inny odcień, to jest magiczne. wiaterek delikatnie wieje, chociaż mroźny - ja już noszę rękawiczki, łapki szybko mi marzną. ale o co mi chodzi, tytułując post 'podła jesień'? bo ona wzbudza do takich przemyśleń. człowiek nie chce wyjść z domu, woli posiedzieć przed książką czy komputerem. no i myśli, bo co może innego robić? myśli, myśli. przez jego głowę przechodzą różne zagadnienia, często kończy się na tym, że zbytecznie tworzy sobie całkowicie nowe problemy, których nie ma. one swoje źródło mają właśnie w głowie. i tak oto dręczą go myśli. podłe, zupełnie jak jesień. potem dochodzi na przykład do wniosku, że czuje się nieszczęśliwy. wpada w dołek, albo robi się agresywny. a jako, że najbardziej ranimy te osoby, które kochamy najmocniej, to wszyscy dookoła obrywają. no ale ataki kumulują się na kogoś, z kim najwięcej przebywamy i się kontaktujemy. zwykle, tak jak to zaczęłam postrzegać - na aktualnego chłopaka/dziewczynę. przynajmniej w ten sposób wyjaśniam sobie tą zalewającą nasze życia falę, podczas której wszyscy z wszystkimi zrywają. przecież to jest okropne, ludzie związani ze sobą po rok, dwa lata (a jak na nastoletni wiek to taki związek jest jednak dosyć długi), aż tu nagle - BAM. ja Wam mówię, to wina jesieni. chłonie wszystko co piękne, aż po długim okresie maltretowania nas, przychodzi jeszcze jej koleżanka - zima. brr, nie lubię zimy. nie lubię jak mi marzną stópki i rączki, a zmarzluch ze mnie okropny.
chyba dopadła mnie jesienna chandra. chodzę jakaś poddenerwowana, ciężko mi czerpać radość z czegokolwiek. chcę wiosnę, te wszystkie oznaki budzenia się do życia przyrody, oh taak. agresywna też jestem, tak jak napisałam - do osób, które kocham. są nawet chwile, kiedy jest tak źle, że znowu myśli robią się czarne i głębokie jak otchłań bez dna. ale wydaje mi się, że stałam się trochę mniej egoistyczna. dostrzegam to, że nie ja jestem najważniejsza i nie tylko ja mam problemy. chociaż może wychodzi mi to na złe, bo próbując pocieszyć bliskich jakoby zabieram trochę ich smutku, mam nawet wrażenie, że gromadzi się on we mnie, kumuluje i tylko czeka, kiedy będę miała kolejny moment słabości, żeby uderzyć ze zdwojoną siłą. ale kiedy próbował już coś zdziałać, to jednak jakoś z tego wychodziłam. z chęcią sięgnięcia po żyletkę, ale obrzydliwymi, a zarazem zachwycającymi obrazami, które w jakiś sposób mnie od tego oddalały. gubię się trochę w swojej psychice, to przykre. czasami nawet boję się jutra. wszystkie moje ambicje znikają, a łzy na twarzy pojawiają się częściej niż uśmiech. ale trzeba sobie jakoś radzić, nie?
strach jest słabością każdego z nas.

wtorek, 8 października 2013

#022. jest dobrze!

byłam dzisiaj w szpitalu na kontroli, wyniki poprawiają się, jak na trzy tygodnie od ostatnich badań poprawa jest wręcz ogromna. czuję się też lepiej, kondycja mi w sumie tylko nawala.
ostatni post.. był takim smutkiem wylanym z siebie, bo pisałam go w trakcie kłótni dla jakiejś próby zebrania myśli, właściwie to też było tylko chwilowe i wszystko jest już wyjaśnione. jak czasem coś się psuje, to trzeba to naprawić. drastycznie i za wszelką cenę, ale przecież żeby coś osiągnąć, trzeba coś poświęcić. tak, kolejna prawda życiowa.
dzisiejszy dzień był jednym z tych lepszych od jakiegoś czasu. wypełniony Nim, ciekawą przygodą (która zjadła mi masę nerwów, wywołała kilka ataków serca i przypływy adrenaliny), wieloma pozytywnymi wiadomościami, uśmiechem na twarzy, ogromem uczuć i miłości i przede wszystkim - tutaj się powtórzę - Nim! chociaż faktycznie nie spędziłam z Nim całego dnia, to te kilka godzin było dla mnie cholernie ważne. znowu jestem szczęśliwa i mam w sobie tę moc, do zwalczania sporej ilości codziennych niepowodzeń, tak, żeby się nie załamywać. takie źródełko pozytywnej energii jest z tego mojego ukochanego Słońca.
mam wrażenie, że sytuacja z moim zdrowiem niedługo ustabilizuje się do tego stopnia, że będę mogła się cieszyć wolnością jak sprzed paru lat, z non-stop uszczęśliwiającym mnie dodatkiem w Jego postaci (: a On? wydaje mi się, że też jest szczęśliwy. tak mówi. no i znosi te wszystkie akcje z panią T. z uśmieszkiem na twarzy. takim chytrym, w rodzaju 'nic mi nie zrobisz, hehe'. jeśli On jest szczęśliwy, to czuję się jeszcze w dodatku spełniona. 'w życiu bowiem istnieją rzeczy, o które warto walczyć do samego końca'. Jego szczęście.
kolorowych, karaluchy pod poduchy.

niedziela, 6 października 2013

#021. w żartach zawsze bądź ostrożny...

bo nie każdy pozna żart. w żartach serce stracić można, a nie każdy serca wart. niby takie ckliwe i płytkie, a jednak słowa wypowiadane w dzieciństwie przez moją mamę zawierają w sobie olbrzymią ilość prawdy. kilka słów z czyichś ust, a bolą bardziej niż nóż w serce. im ich więcej, tym bolą bardziej. jakby każde słowo symbolizowało jedną broń, która mnie trafia. nóż, pistolet, działko rakietowe, miotacz ognia. słyszane, tudzież czytane - od osoby, która jest dla nas wszystkim - takie bolą niemiłosiernie mocno. owszem, zdaję sobie sprawę, że nie jestem ideałem. nikt nie jest. ale staram się. bardziej niż na początku, bo coraz mocniej uświadamiam sobie, że mam po co.
żyję cicho krwawiąc, krwawię cicho żyjąc.
umieram.

po czym okazuje się, że to żart (?)