poniedziałek, 6 lipca 2020

#087. tylko Tobie

to nie jest tak, że zapomniałam. nie mogłabym zapomnieć o tym, że mam jelita i żołądek, tak samo nie mogłabym zapomnieć o burdelu który dział i nadal dzieje się w mojej głowie. 
kiedy człowiek dosięga dna to wcale nie po to, żeby na nim pozostać. to doskonała okazja do ponownego wybicia się, a może nawet wypłynięcia na powierzchnię. to zabawne jak komicznie brzmi to spod moich palców, skoro nawet nie umiem pływać. ale zawsze byłam dobra w metaforach, przecież polonistki widziały błysk w moim oku kiedy oddawałam prace pisemne napisane na więcej kartek niż było wymagane. ja po prostu lubiłam się rozgadać. całe życie potrzebowałam słuchacza, który nie będzie udawał, że mnie słucha, a faktycznie to zrobi, wykaże chociaż najmniejsze zainteresowanie. 
to miejsce (w sieci) jest klimatyczne. tutaj są zapisane czarne scenariusze mojego serca, tutaj są wzloty i upadki, są również emocje, łzy i ból. próbowałam to miejsce zostawić, stąd ostatni post pojawił się tak dawno. ale nie umiem, chociaż chciałam. pisałam w innym miejscu, przeznaczony był mi do tego notatnik, który próbowałam jakoś spersonalizować, ale nie czułam, żeby było to właściwe memu sercu. generalnie się trochę oszukiwałam, do spisywania nadmiaru myśli zmuszałam, było to nieszczere, no i w końcu wylądowałam tutaj. w tym grabidołku zawsze ląduję, to tutaj spalam się jak feniks i odradzam z popiołów. brzmi to komicznie ale tak jest. może moje życie jest komiczne. ktoś na pewno by się śmiał, ja sama powoli zaczynam.
chciałabym więc powrócić. mam wrażenie, że uciekając od bloga wydaje mi się, jakbym uciekała od problemów. ale to wszystko co przerabiałam lata temu nadal jest w mojej głowie, nie sposób tego wymazać, bo ukształtowało mnie to jako człowieka. tak więc nadal wraca do mnie myśl, jakie to egoistyczne przyjaźnić się z ludźmi, skoro kiedyś się zniknie. nie odbija się to już na moim zachowaniu tak mocno, jak miało w zwyczaju parę lat temu. teraz to po prostu egzystuje w moim mózgu, a ja egzystuję w tym świecie. obok tego wszystkiego jest moja głowa. rozumiecie? autodestrukcja nadal jest. ale jest obok. już nie wpierdala mi się na ścieżkę życia, teraz tylko godnie znosi porażkę i kroczy obok. porażkę. bo to moje zwycięstwo. uwolnienie się od toksyczności.
do czego ja właściwie zamierzam w tym monologu, nie wiem. ludzie przychodzą i odchodzą. pojawiają się w naszym życiu, żeby zburzyć nasz cały mizernie budowany porządek, wywrócić nas do góry nogami, a potem zniknąć. nie istotne czy spędziliśmy z nimi rok, dwa, czy był to tylko tydzień albo szalone 6 tygodni. 
wszyscy są również egoistami, dlaczego ja miałabym być świętą i nie pozwolić sobie na zluzowanie wodzy. a właśnie, apropo wodzy - wróciłam na jazdę konną. poczułam jak grzywa muska moje palce, obtarte o trzymanie wodzy palce zaciskają się na bacie, kolana trzymają się siodła, a koń.. on po prostu biegnie. biegnie tak szybko jak szybko ja w końcu pobiegnę. poczułam orzeźwienie wypadając z siodła, smak krwi z palca, ból wszystkich mięśni po jeździe, a następnie dupsko zbite przez kolejny tydzień. a w czwartek powtórka. jeszcze poniedziałek, wtorek, środa...

środa, 11 grudnia 2019

#086. podsumowanie roku

to był najgorszy rok mojego życia.
ludzie na uczelni mnie dyskryminują.
musiałam wyjąć pega, nie radzę sobie z wagą.
spędziłam ponad 80 dni w szpitalu.
wypruwałam sobie żyły ze stresu.
w tym czasie posypało się wszystko.
zapadło mi się płuco.
zepsuła się niemiecka furtka. ileż mnie to kosztowało nerwów!
bolało, codziennie dostawałam morfinę.
zaczęłam brać leki na depresję. nie pomogły.
rozpisała bym się więcej, bo to w końcu pamiętnik.
ale po co?
zapadanie się płuca. duszność. wkładanie drenu. czterokrotnie większa dawka morfiny niż mój organizm powinien dostać. rzyganie po lekach przeciwbólowych. apatia. płacz. oddychanie. ból. coraz szybsze tętno. niepokój. naprawianie wypadniętego drena. adrenalina. płacz. największy ból w życiu. ogień wypalający moje płuca. parzy!!! brak możliwości wzięcia oddechu. strach. płacz. samotność. kolejne porażki, gdy było coraz gorzej. odwołanie siebie z życia. sprzedanie planowanych wakacji. ból. rozczarowanie.
ból, który śni mi się po nocach. po co to opisywać, nie zapomnę tego nigdy.
szacuję, że przepłakałam ok. 70% dni w tym roku.
raz nawet płakałam z radości, jak Kuba mi się oświadczył 30 października. żeby ten rok nie był już tak do końca zjebany, chociaż było w nim fajne te parę dni.
ale czy tak właściwie będę miała siłę na wesele?
czy dożyję?
T R A N S P L A N T A C J A ?
podobno o tym myślą. ale czy ja myślę?
czuję się źle. w ciągu ostatnich 4 tygodni pluję krwią po raz trzeci. przeraża mnie to. nie mogę przytyć. nie mam siły.
spać.
mój organizm jest słabiutki.
chore ambicje, próbuję zdać studia.
po co, nic mi to nie da.
nie mam nawet 22 lat, a myślę coraz częściej, że powoli zaczynam umierać.
będzie bolało? będzie ciemno? będę miała myśli? będę czuła promienie słońca smagające moje policzki? śpiew ptaków, szum morza? zobaczę jeszcze kiedyś kuokę? uśmiechnę się jak ona? czy będzie nicość? nicość boli? ja boję się ciemności, lecz czym będzie ciemność? czy będę mogła spojrzeć jeszcze na miłość mojego życia i czuć to dziwne mrowienie w brzuchu?
im mi dalej tym bliżej, trzymają mnie tu tylko nieliczne osoby i nic poza tym.
czy będę mogła oddychać pełną piersią? Patryk F. umarł w tym roku. czy już się nie dusi? czy boli?
a może pływa się w wielkim morzu? albo dryfuje po nieskończoności nieba, pomiędzy chmurami?
a może nie umieram?
boję się.

a może brak mi motywacji?

pewnie tak.
jestem
po
prostu
zmęczona...

nim stanie się tak, jak gdyby nigdy nic nie było
jeszcze wszystko będzie możliwe

środa, 2 maja 2018

#085. kiedy świat chce, żebyś była silna jak Pudzianowski, a Ty masz mniej mięśni niż Twoja 8 letnia siostra.

najśmieszniejsze w tym wszystkim jest to łudzenie się. mówienie, że wszystko będzie dobrze, że będę zdrowsza, że dam radę. a prawda jest taka, że zdrowsza to ja nigdy nie będę. tu i teraz jest źle. ja się duszę i nie mam sił, a będzie tylko gorzej. moim towarzyszem w końcu będzie tlen, bo nie będę mogła samodzielnie oddychać. i niby fakt, super. takie myślenie dodaje tylko energii i napędza do działania. niedoczekanie, w końcu przecież trzeba przejrzeć na oczy i zobaczyć, jak bardzo okłamuję siebie samą.
a mówienie w tym wszystkim, że ja sobie życie ułożę, że się z Kubą zestarzeję? przecież to mydlenie oczu, mój organizm to jedno wielkie gówno, które nie potrafi poukładać w środku wszystkim trybików. zębatka nie zaczepia o zębatkę jak u zdrowej, 20 letniej kobiety. nigdy nie zostanę matką, bo dziecko nie przeżyje do rozwiązania ciąży, albo przynajmniej zostanie sierotą, przed ukończeniem 5 roku życia. i na chuj komu taka mamusia, która z ledwością bajki będzie czytać, bo będzie musiała co zdanie odetchnąć i dotlenić organizm? która nie będzie za dzieckiem biegać, bo nie będzie miała sił? prawda jest taka, że takimi dalekosiężnymi planami niszczę tylko siebie. to jedna, wielka, złudna nadzieja na realia, które w wielu rodzinach są czymś normalnym. zniszczyłabym tym tylko życie Kubie, zostawiając go samego. i swojemu dziecku, jako sierocie.
w chwilach takich jak ta naprawdę żałuję, że mam dookoła siebie bliskich. bo wolałabym po prostu zniknąć. i nigdy więcej się nie pojawić. czy Ci wszyscy ludzie, którzy zostają rzekomo porwani, czują to samo? po prostu chcą uciec, potem się wszyscy dziwią, że odnaleźli się po tylu latach. ich problemy po prostu ich przygniatają. szkoda, że nie miałabym na tyle odwagi, żeby prysk; *zniknąć*.
nienawidzę tej choroby najbardziej na świecie. jestem zmęczona i mam po prostu dość. nigdy nikomu nie zrobiłam nic tak złego, żeby sobie zasłużyć na mukowiscydozę. na spierdolone życie. moje i moich bliskich, którzy tylko muszą się o mnie martwić.
i co ja mam w tym wszystkim teraz zrobić? myśleć dalej, że będzie pięknie, a potem głęboko się rozczarować? jaki to ma sens? tak samo głęboki jak bycie pesymistą do końca żywota swojego.

P.S. przede mną 5 tygodni antybiotyków dożylnych (sic!). żeby chociaż dali mi jakieś dragi i zrobiło się kolorowo :\...

środa, 7 lutego 2018

#084. hey-ho! what's up?; PEG

wiecie co? bardzo dużo się zmieniło. ale zdecydowanie na lepsze.

J E S T E M  S Z C Z Ę Ś L I W A :)

pierwsze primo - mam tatuaż, o którym ostatnio wspominałam. feniks nazywa się Stefan i jest wprost proporcjonalnie super do ilości piórek, które posiada. a ma ich dużo, nadal nie zaczęłam liczyć.

drugie primo - studiuję! jak normalna dziewuszka w moim wieku! fakt faktem zaocznie, nie można mieć wszystkiego, ale i tak się cieszę. te weekendy pełne zajęć od godzin porannych do późnych godzin wieczornych to katorga, ale jednocześnie się cieszę. spędzam czas z ludźmi tak, jak zawsze chciałam. mimo, że mam trochę problemów z samotnością.. zawsze miałam się za osobę otwartą, która znajomości zawiera wręcz z łatwością. cóż, albo społeczeństwo słupskie mnie przerasta, albo się myliłam i wcale nie jestem taką osobą.

trzecie primo - wyprowadziłam się z domu! to jest chyba najistotniejsze w tym wszystkim, taka podstawa całej reszty. mieszkam z Kubą w małej kawalerce na Górnej. spoczywają na mnie obowiązki pani domu, hehe. już z góry mogę powiedzieć, że jestem chujowa :D ale generalnie to mnie to cieszy. daje mi to poczucie odpowiedzialności za samą siebie, funkcjonuje mi się trudniej, lecz znacznie lepiej. rodzice dają mi pieniądze na życie i mieszkanie. dostajemy też dużo słoików po pobycie w Gnieźnie, więc jakoś to wszystko idzie.

czwarte primo - czyli kilka błahostek przed wejściem w poważniejszy temat. nie pojechałam na woodstock, w tym roku pewnie też się nie uda. ale w końcu musi, zobaczycie. zdałam pierwszą swoją sesję na studiach w terminie zerowym. będę starała się o stypendium! no i nie poznałam Rafała, ale mam z nim cały czas dobry kontakt. za to Arek się na mnie wypiął. ale cóż, jakby spojrzeć prawdzie w oczy, to mogłam się tego spodziewać. moi rodzice wreszcie wybudowali dom i wyprowadzili się z tej klatki (jak to oni nazywają) na Roosevelta. no ale spójrzmy prawdzie w oczy, ja się z Kubą cisnę na 27m2 i czasami jest trudno, co dopiero czteroosobowa rodzina na 38m2... dom w Pawłowie jest wielki i śliczny. rodzice wprowadzili się przed świętami, więc wigilia była tam. zmieściliśmy ponad 16 osób!

no i teraz temat obszerniejszy - moje zdrówko. spirometria miała swoje wzloty i upadki, ale w sumie trzyma się okej. zaczęłam od niedawna chodzić na siłownię i znalazłam w sobie ukryte pokłady motywacji. a waga? no i właśnie tu pojawia się ten poważny temat.
wiecie co to PEG? to przezskórna endoskopowa gastrostomia, czyli dziurka w żołądka mająca funkcję dokarmiania. głównie przez noc, u osób starszych to jedyna forma żywienia.

no i...
lekarz postawił przysłowiową kawę na ławę - powiedział, że albo będę się dalej tak męczyć wmuszając w siebie kalorie, a potem chudnąc przy pierwszej chorobie, albo pomoże mi się w sposób sztuczny. i tutaj narodził się we mnie niepokój, ponieważ odkąd wykształciłam w sobie jako taką świadomość, nie przyjmowałam do wiadomości, aby maszyny miały mi pomagać żyć. pisałam z resztą tutaj na blogu, w jednym z początkowych postów. a tutaj miałyby się pojawić kroplówki, kabelki i specjalistyczna pompa? co więcej - dziura w brzuchu, kolejna blizna... walka o kilogramy była męczarnią. miałam problemy z apetytem, musiałam się zmuszać do jedzenia, w dodatku patrząc w lustro widziałam wystające kości... ale nie do końca byłam gotowa na patrzenie na siebie z jakimś dziwnym czymś wystającym z brzucha. już wolałam te kości. kiedy dochodziła jeszcze do mnie myśl, że miałabym się rozebrać przed własnym chłopakiem i pokazać mu się nago? do tej decyzji, która miałaby sprawić, że czułabym się lepiej fizycznie i psychicznie ze samą sobą (dzięki dodatkowym kilogramom) musiałam dojrzeć przez kilka miesięcy. dyskomfort był tak silny, że powodował u mnie rozpacz. potrafiłam płakać pół dnia, bo wiedziałam, że to jest dla mnie dobre, że to dużo ułatwi i pomoże. z drugiej strony było to zbyt sprzeczne z moją niechęcią do
wspomagania swojego funkcjonowania. no i ten wygląd... podjęłam próbę ostateczną, żeby przytyć samodzielnie. ale oczywiście mi się nie udało. nie przybrałam tyle, ile potrzebowałam. poza tym, złapałam jakąś infekcję i znowu schudłam. masakra jakaś :(
po długiej walce ze samą sobą odkryłam, jak istotne jest to dla mojego ciała i przebiegu choroby. cały czas płakałam, rozpaczałam. ale wyjaśniłam sobie, że to dobre, lepsze i pomoże. doszłam do wniosku, że lekarz miał słuszność w zasugerowaniu mi tego kroku. z resztą on nie był pierwszy, PEGa proponowano mi od lat, ale jakoś zawsze dałam radę od tego uciec. mimo, że nadal nie do końca zgadzałam się na PEGa, bo nie był on zgodny z moim przekonaniem, po paru długich miesiącach poddałam się...
umówiłam termin w szpitalu na listopad. tydzień przed zabiegiem był okropny, bo rozpacz sięgnęła zenitu. w szpitalu też z resztą płakałam... po zabiegu uparcie i na siłę szukałam zalet, próbując zignorować fakt, że mój brzuch nie wygląda całkowicie normalnie przez posiadanego PEGa. minimalizowałam wady i usprawiedliwiałam go jak tylko mogłam. moje myśli wypełniały tylko obrazy osób, które pokazują swoją sylwetkę przed i po terapii. "to mi pomogło i nie cofnęłabym tej decyzji" - odbijało mi się echem po głowie. ale nie chciałam na siebie patrzeć. to było zbyt wymagające... aktualnie mijają prawie cztery miesiące od zabiegu. wiem, że podjęłam dla siebie dobrą decyzję. ważę się około dwa razy w tygodniu, aby jeszcze udowodnić sobie dobro PEGa. każdą wagę zapisuję i notuję, natomiast raz w miesiącu mierzę obwód swojej sylwetki. i co? *zagląda w skrupulatne notatki* na początku listopada zaczęłam z wagą 36,7kg... przytyłam trochę, ale do PEGa wdało się zakażenie, więc w mikołajki moja waga była identyczna z początkową. chciałam się poddać, cierpiałam. ból był okropny, dostawałam dożylną morfinę. ale wiecie co? warto było. dzisiejszego dnia mam 40,5kg! miałam po drodze parę infekcji, straciłam apetyt, ale dałam sobie z tym radę! mam znacznie więcej siły w sobie, po prostu chce mi się! a mój brzuch wygląda jak wygląda... pojawiło się na nim trochę tłuszczyku :) nie cofnęłabym tej decyzji.

kolejna sprawa, a raczej sukces. w poniedziałek w ubiegłym tygodniu byłam w szpitalu. spirometria jest ok, przez tego PEGa było z nią trochę problemów, ale wracam na właściwie tory. z wagi lekarz był dumny. dodatkowo, zostało mi zaproponowane trochę nowych leków, o których może napiszę innym razem. szansę na zdrowe i normalne funkcjonowanie są coraz większe.
abstrachując, tak mi się nie chce - bo czasem naprawdę mi się nie chce. chociaż coraz rzadziej, za dużo mam energii...

lekarz powiedział, że niewiele mi brakuje do osiągnięcia pewnego celu. który będzie zdecydowanie najtrudniejszym achievementem mojego życia. ale Kuba mi w nim pomoże, w końcu ta trudność chcąc nie chcąc w połowie przejdzie na niego ;)...

ale napiszę o tym innym razem, starczy już tych nowinek.
napisałabym, że postaram się pisać częściej, ale po co się powtarzać? wyjdzie jak wyjdzie...

piątek, 14 lipca 2017

#083. ...i leżę, jak zwierzę

sama prowadzę się
jak chcę
gdzie chcę

Pan nie jest moim pasterzem - Maria Peszek (album: Jezus Maria Peszek)

czuję wolność, 
niesłychaną, 
niekomfortową,
dziwną,
niespodziewaną.
taką, jakiej się nie spodziewałam. 
znowu siedzę tu, w mieszkaniu Kuby i chłopaków, w Słupsku. przy tym samym stoliku, na tym samym krześle gdzie ostatnio, patrząc na panoramę miasta ukazującą się zza okna. siedzę i nic nie robię, odpoczywam. bo było mi to cholernie potrzebne. pozwalam sobie i leżę, jak zwierzę. 
napisałam maturę. ba, zdałam ją. oczywiście z wyników nie jestem zadowolona, pozwolę je sobie tutaj zamieścić na wieczną pamiątkę.
Jagoda (...) zdała egzamin maturalny i uzyskała
z przedmiotów obowiązkowych w części ustnej egzaminu:
język polski 78%
język angielski 97%
w części pisemnej egzaminu na poziomie podstawowym:
język polski 69% wynik taki sam lub niższy uzyskało 78% zdających
język angielski 96% wynik taki sam lub niższy uzyskało 84% zdających
matematyka 50% wynik taki sam lub niższy uzyskało 49% zdających
z przedmiotu dodatkowego w części pisemnej egzaminu na poziomie rozszerzonym:
język polski 48% wynik taki sam lub niższy uzyskało 45% zdających
język angielski 70% wynik taki sam lub niższy uzyskało 70% zdających
geografia 25% (WTF) wynik taki sam lub niższy uzyskało 49% zdających

złożyłam papiery na Akademię Pomorską w Słupsku. mam wrażenie, że będę tutaj zdrowsza, szczęśliwsza i spokojniejsza. 
poza tym po raz pierwszy od dawien dawna czuję się panią swojego losu, tak totalnie. to moje decyzje, moja przyszłość, to co zrobię odbije się na moim ewentualnym zdrowiu i sukcesach czy porażkach. to ja decyduję za siebie, aż ciężko w to uwierzyć. 
to przez tę dorosłość. wyprowadzka, studia, samodzielne życie. mam wrażenie, że trochę zderzam się z olbrzymią ścianą, która stoi gdzieś, lecz nie wiadomo gdzie. w końcu jak w nią przypierdolę to zaboli. ale dopóty, dopóki nie boli, będę z tego korzystać. postaram się, chciałabym.

moje zdrowie ma się całkiem okej. jestem na sterydach, utyłam. znowu patrzę w lustro i widzę spuchniętą twarz... ale to niedługo minie. nie miałam znacznej, większej infekcji od jakiegoś czasu i gdyby nie ograniczenie spowodowane z czterdziestoośmio procentowym współczynnikiem na wynikach mojej spirometrii, prawdopodobnie czułabym się jak ryba w wodzie, jak zdrowy człowiek.

muszę nabrać trochę dystansu i potrzebuję na to sporo czasu. chciałabym spojrzeć w ostatnie miesiące z radością, a nie mogę, bo były przerażające. zdecydowanie był to najcięższy okres z możliwych. jeden z wielu, bo pewnie teraz wyolbrzymiam, starając się nie dopuszczać do pamięci tych chwil, kiedy było naprawdę źle, aby nie psuć swojej aureoli radości i lekkości.

kupiłam sobie hulajnogę, na której patatajam po mieście. czuję się jak dziecko. zaraz po jej zakupie byłam w KFC i zamówiłam sobie zestaw dziecięcy, tylko dlatego, że spodobała mi się zabawka, którą dają w gratisie. jakie to piękne! dodatkowo, w te lato stawiam na poszukiwanie swojego imejdżu, takiego, z którym czułabym się radośnie, a moja dusza i serce byłyby odzwierciedlone najbardziej wiernie, jak to tylko możliwe. moje włosy były już różowe, potem się zmyły i zrobiły się niebieskie. teraz ponownie się zmywają i wyglądają turkusowo, ale na intensywny turkus muszę poczekać, żeby trochę odsapnęły. parę dni dosłownie. kolorowa dusza, kolorowe włosy, brzmi nieźle, co?
ostatnio pierwszy raz w życiu widziałam wschód słońca. z tatą i emre. było zabawnie, a widoki powalały.
we wrześniu, prawdopodobnie, o ile wszystko pójdzie po mojej myśli - wydziaram się. zrobię wreszcie upragnionego feniksa na udzie. ale wszystko rozjaśni się w sierpniu kiedy będę się zapisywać. jestem prze-radosna. dodatkowo, w tym roku pojadę na chwilę na woodstock. czaicie? marzyłam o tym latami, a marzenie ma się teraz spełnić!
poza tym, to lato to lato poznawania swoich internetowych znajomych. widziałam się z Ulą, zobaczę się z nią ponownie. poznałam Karolinę, która, notabene, mieszka w okolicach Słupska. pewnie poznam też Rafała, na woodzie. ah, no i Arka. jakież to fenomenalne uczucie! ciepełko w moim serduszku grzeje i napawa mnie uczuciem w stylu: jestem hipisem, kocham wszystkich, kocham ludzi, świat, przyrodę. jest cudnie.
no bo jest, tylko dlaczego do cholery dystansuję tę radość tak mocno? przecież powinnam się w to zagłębić, utonąć w tym jak w oceanie. chyba boję się rozczarowania...

P.S. myślę o zrobieniu sobie warkoczyków. następnie zamienię je na dredy. robię nowe tatuaże, może kolczyk też jakiś zrobię. już z resztą zrobiłam, podwójny - chciałam go od paru lat ale użytkowanie kamizelki mi zabraniało. a teraz umiem rehabilitację zrobić tak, że ostatnio spakowałam się w plecak. jadąc do Wrocławia. w plecak. aż się uśmiecham jak o tym myślę!
nikt mi nic nie zabrania. bo to ja decyduję o sobie.