prawie zawsze, gdy poznaję jakąś nową osobę, pytam się jej, co sądzi o aborcji; związkach homoseksualnych; adopcji dzieci przez takie pary; o Bogu; rzadziej również o śmierci. nie wiem, czy osoba ta ma jakąś świadomość odnośnie takich tematów, czy jej zdanie jest raczej wyrobione poprzez otoczenie. "uważam tak, bo uważa tak koleżanka" jest dla mnie kompletnym idiotyzmem, ale niczego więcej nie doszukam się w erze dziewczynek robiących sobie grzywkę na całe czoło od boku głowy i wstawiających do internetu sto pięćdziesiąt fotek dziennie (ale nadal marudzących, że są brzydkie). boże, jeśli takie ma być społeczeństwo, które za parę lat będzie rządziło naszym krajem, głosowało i podejmowało decyzje, to ja dziękuję. wyprowadzam się. i to jak najdalej stąd.
nie dalej jak dwa tygodnie temu dowiedziałam się o chłopaku, który w zeszłym roku wyszedł z mojej aktualnej szkoły. popełnił samobójstwo. skoczył bodajże z ósmego piętra. miał ledwo skończone siedemnaście lat. właściwie to nawet nie znałam go jakoś specjalnie dobrze, ale byłam kompletnie wstrząśnięta i załamana tą wiadomością. tydzień później byłam na jego pogrzebie, na którym swoją drogą widziałam tłumy ludzi. wydaje mi się, że na pogrzebach młodych ludzi, tym bardziej samobójców, zawsze znajdziemy więcej żegnających się ze zmarłym niż na normalnym pogrzebie pierwszej lepszej babci. ciekawa jestem, czy w jakikolwiek sposób uświadamia to zebranych na cmentarzu o tym, jaką głupotą często może być samobójstwo.
ja owszem, rozumiem. problemy w domu, nieudana miłość, brak sensu w życiu. przecież ja przechodziłam przez coś takiego sporo razy, jak każdy. przynajmniej myślę, że każdy. to jest część życia. kilka tych razy kończyło się myślami samobójczymi, nigdy próbą. jestem na to zbyt tchórzliwa. zbyt sobie cenię mój żywot na tej planecie. po dłuższym czasie załamywania się wpadłam w depresję. równie szybko jak w nią wpadłam, tak szybko wyciągnęła mnie z niej kolejna miłość. a raczej nie kolejna, tylko pierwsza. bo tamto to było jakieś idiotyczne załamanie z powodu braku wzajemności w zakochaniu. jej, co ta miłość robi z ludźmi, to jest straszne!
kilka dni temu z kolei natrafiłam całkiem przypadkiem na artykuł w internecie. kobieta mająca dwie córeczki, zaszła w kolejną ciążę. na początku wszystko było w porządku, nie było żadnych problemów z dzieckiem. w dziewiętnastym tygodniu zaczęła się źle czuć chyba, czy coś takiego.. trafiła do szpitala. po całym dniu zmartwień, odsyłania po oddziałach, czekania na rzekome USG, które miało być wykonane, kobieta po prostu zaczęła rodzić. nikt nie był w stanie powstrzymać porodu. urodziła synka. z racji braku czasu na rozwinięcie, chłopiec nie był w stanie przeżyć. kobieta trzymała go na rękach przez jakiś czas po narodzinach, widziała jego bicie serca, ledwo uformowane paluszki u stóp.. syn zmarł.
właściwie to żaden artykuł wyczytany w internecie dawno mną tak nie wstrząsnął. były tak nawet zdjęcia.
składając sobie te wszystkie myśli w głowie, doszłam do wniosku jakie życie jest kruche. jak łatwo je stracić.. jak łatwo również je począć. tak sobie myślałam zawsze, czy kobiety, które noszą w sobie dziecko z gwałtu powinny mieć prawo do aborcji? no i właściwie nie miałam konkretnego zdania na ten temat. teraz jakieś mi się wyrobiło. co to dziecko może zrobić, co może poradzić na to, że jego mamusia została zgwałcona? czy musi być za to ukarane w sposób karygodny - odebranie możliwości życia? jeśli kobieta ma z tym problem, to niech odda dziecko do domu dziecka, ale niech go nie zabija.
swoją drogą, ktoś mi kiedyś powiedział, że nie powinnam wypowiadać się o danej sytuacji, dopóki sama się w niej nie znajdę. nie wiem, co bym zrobiła. ale raczej nie posunęłabym się do takiej metody pozbycia... "problemu".
tak łatwo życie począć, tak łatwo je zakończyć..
przerażające. przynajmniej dla mnie.
ale mnie w ogóle wiele rzeczy przeraża.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz