kurcze, kurcze, kurcze! z jakim ja w ogóle zamysłem zakładałam tego bloga? żeby dołować samą siebie moimi wstrętnymi i smutnymi postami? no okej, raz na jakiś czas każdemu się zdarza, w końcu shit happens. ale powinnam chyba raczej jakoś miło i chętnie dodawać tu posty, a nie czekać na kolejne załamanie psychiczne, kiedy to do mojej głowy wpadnie mądra myśl o treści "hej, mam ochotę się zabić, łuuu, moje życie jest chujowe, łuuu, jest mi tak źle, łuuu, trzeba o tym napisać na blogu." no kurcze, co ze mną nie tak? chyba w ciągu ostatniego miesiąca, pobytu w szpitalu i tych wszystkich innych upierdliwych rzeczy w moim życiu, w mojej głowie pojawił się jakiś kurcze cud, olśnienie, whatever. w każdym razie, na chwilę obecną mam w sobie tak monstrualne ilości pozytywnej energii, że muszę je spożytkować właśnie tutaj, nie odpuszczę sobie, ha!
smętów ciąg dalszy, czyli co się u mnie działo w czasie, kiedy swoich żali na temat życia nie wrzucałam w sieć. pod koniec piętnastodniowego pobytu w szpitalu, kiedy dostawałam kurwicy na każdym możliwym kroku, przyszły wyniki paru badań, które tutaj przeprowadzano. godzina późna po południu, więc lekarze właściwie zmywali już swoje dupy do domów, gdy tu nagle przychodzi moja doktor, z miną sztywną jak nagrobek i mówi mi, że znaleziono u mnie guzki na tarczycy. cholera - myślę sobie - rak. spytałam ją o to wprost, nie potwierdziła, nie zaprzeczyła. poinformowała mnie, że dopiero jutro będę miała badania, które szczegółowo potwierdzą co mi dolega. potem jeszcze omawiała jakieś problemy z płucami, coś taaaam, właściwie to się wyłączyłam, bo byłam już załamana. pod koniec jej monologu upuściłam z siebie rzekę łez. troszkę się wyżaliłam, przekolorowując dość ostro to, jak mi ostatnio źle i żałośnie. zaproponowała mi psychiatrę, który miałby mi rzekomo przepisać leki, sprawiające, że mój humor czy będzie tego chciał czy nie - będzie wesoły. haha, pewnie. nie wiem jak działają psychotropy, ale na pewno nie tak. to jest zwyczajny dobry trip na receptę. w dodatku cholernie szybko i mocno uzależnia. wracając do tematu - doktor poszła sobie z salki i zostawiła mnie na pastwę mojego mózgu, który od razu kazał mi się załamać. skurwiel nad skurwiele, nie powiem. przez ponad osiemnaście godzin do badania płakałam, że mam raka. mój Ukochany powiedział mi, że nawet jeśli byłabym bezpłodnym kadłubkiem z nowotworem czegokolwiek, to On by mnie kochał. wywołało to niesamowity uśmiech na mojej twarzy, który pojawia się ciągle, gdy tylko o tym sobie przypomnę. koniec końców okazało się, że mój organizm ma skłonności do torbieli i również takie pojawiły się na tarczycy. nic groźnego, ale trzeba kontrolować. miałam raka. miałam raka we własnej głowie, przez kilkanaście godzin. aż się czuję jak narrator z Fight Club'u, alter-ego Tylera Durdena, który miał raka stopy przez dziesięć minut. zachował sobie nawet zdjęcie z tego okresu.
po powrocie ze szpitala, a raczej od razu w drodze do domu - wybrałam się do studia piercingu. zrobiłam sobie wymarzonego industriala, jako taki symbol rozpoczęcia czegoś nowego w moim życiu, wielkich, przełomowych zmian. faktycznie chciałam je rozpocząć, tylko zaczęłam od dupy strony, że tak powiem. w celach regeneracyjnych - według mojej rodzicielki - wyjechałam na tydzień nad morze. nie odpoczęłam, tylko wiłam się z bólu serca, ponieważ zbyt bardzo brakowało mi Jego. jako uaktywnienie mego planu zmiany swojego życia na lepsze, który wcześniej wspominając - zaczęłam od dupy strony - popełniłam wielką głupotę, świadczącą o moim braku rozumu (where is my mind?), właściwie to nie będę nawet pisać co to było. potem pokłóciłam się z Nim. i to ostro.
wróciłam do domu, obiecałam zmianę - właściwie to chyba nawet udało mi się dotrzymać słowa - wszystko jakoś rozeszło się po kościach. ale jakim cudem mogłoby być dobrze tak długo (:?
pani T. przeszła samą siebie. odpierdoliła taki wyczyn, że skłóciła mnie z rodziną, z Nim i spowodowała, że straciłam do Niego zaufanie. swoją drogą, straciłam nawet zaufanie do własnej mamy. błędnie, że jej uwierzyłam. ale przemawiała przez moją mamę, której wierzyłam zawsze. błędnie, że od razu nie wyjaśniłam tego z Nim. zrobiłam to dopiero po jakimś czasie. przede wszystkim przeprosiłam Go, za to, że dałam się tak obezwładnić pani T.
po powrocie ze szpitala, a raczej od razu w drodze do domu - wybrałam się do studia piercingu. zrobiłam sobie wymarzonego industriala, jako taki symbol rozpoczęcia czegoś nowego w moim życiu, wielkich, przełomowych zmian. faktycznie chciałam je rozpocząć, tylko zaczęłam od dupy strony, że tak powiem. w celach regeneracyjnych - według mojej rodzicielki - wyjechałam na tydzień nad morze. nie odpoczęłam, tylko wiłam się z bólu serca, ponieważ zbyt bardzo brakowało mi Jego. jako uaktywnienie mego planu zmiany swojego życia na lepsze, który wcześniej wspominając - zaczęłam od dupy strony - popełniłam wielką głupotę, świadczącą o moim braku rozumu (where is my mind?), właściwie to nie będę nawet pisać co to było. potem pokłóciłam się z Nim. i to ostro.
wróciłam do domu, obiecałam zmianę - właściwie to chyba nawet udało mi się dotrzymać słowa - wszystko jakoś rozeszło się po kościach. ale jakim cudem mogłoby być dobrze tak długo (:?
pani T. przeszła samą siebie. odpierdoliła taki wyczyn, że skłóciła mnie z rodziną, z Nim i spowodowała, że straciłam do Niego zaufanie. swoją drogą, straciłam nawet zaufanie do własnej mamy. błędnie, że jej uwierzyłam. ale przemawiała przez moją mamę, której wierzyłam zawsze. błędnie, że od razu nie wyjaśniłam tego z Nim. zrobiłam to dopiero po jakimś czasie. przede wszystkim przeprosiłam Go, za to, że dałam się tak obezwładnić pani T.
bardzo możliwe, że pani T. myśli teraz, że udało jej się jakoś wygrać. ale się nie udało. nie ma oczu dookoła głowy, poza tym, On ma takie umiejętności, że zbywa ją bez problemu.
po dwóch tygodniach od wyjścia ze szpitala zaczęłam się stopniowo dusić, męczyć krótkim dystansem i małym wysiłkiem, problemem było dla mnie oddychanie. więc od wczoraj jestem tutaj znowu. tym razem bardziej wiemy, co mi dolega. jest duża szansa na lepsze leczenie.
ominą mnie dwa pierwsze tygodnie szkoły, ale dam radę. nie zrobię sobie raczej zbyt dużych zaległości. jak wyjdę za te dwa tygodnie, na pewno będzie lepiej. bo poprawę czuję już teraz - po półtory dnia leczenia.
mam zamiar porządnie nauczyć się grać na gitarze. dobrze się uczyć. przejść na dietę - przytyć. zmieniłam psychologa, niedługo czeka mnie pierwsza wizyta. zaczęłam znowu czytać książki, co kiedyś było moją olbrzymią miłością.
jestem uśmiechnięta, zarażam aktualnie pozytywizmem, stawiam czoło temu, co szykuje mi życie. dam sobie radę, bez dwóch zdań. dlaczego? bo On. w końcu będzie tak, jak chciałabym, żeby było. tymczasem uśmiecham się, choćby los pluł mi w twarz. zrobię mu na złość ;>.
tworzymy listę tego, co chcemy zrobić w życiu. i nie spocznę, dopóki całej nie spełnimy. a jednym z ostatnich punktów pewnie będzie wychowanie wnuków..
przed chwilą pokłóciłam się z przyjaciółką, wyplułam jej wszystko co leżało mi na sercu od dłuższego czasu, czuję się zdecydowanie lepiej. staram się też być jakimś oparciem dla innej znajomej, trochę jej teraz ciężko. a przede wszystkim, staram się być dobra dla Niego. egoistyczna natura trochę to utrudnia, ale olbrzymia miłość zdecydowanie ma moją naturę w dupie. i jestem szczęśliwa. i cieszę się jak głupia. bo mam Go obok. bardzo często. marzenia się spełniają!
kocham Cię.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz