zazdrość już była, to teraz pora na złość. właściwie to nie pojawia się ona znikąd, ta pieprzona zazdrość też tutaj maczała palce. z dnia na dzień, z godziny na godzinę, z chwili na chwilę coraz więcej jej się we mnie kumuluje. i znowu zaczynam czuć wewnętrzny niepokój, znowu mi jakoś dziwnie. i w dodatku nie mam pojęcia, czy ja sama się zachowuje masochistycznie w stosunku do siebie, czy co? czy lepiej po prostu nie czytać, nie widzieć ani nie wiedzieć? jak to zawsze było powtarzane dookoła mnie, chociaż głównie w żartach - "czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal". no i może to jest prawda? ale z drugiej strony, nie jestem w stanie zamknąć oczu na te czynniki, które doprowadzają mnie do szewskiej pasji. ich jest za dużo, one są wszędzie. w każdej, nawet najmniejszej rzeczy. nawet nie tylko w zazdrości. nienawidzę tego, wszystko mnie frustruje i irytuje. i ta pieprzona huśtawka nastrojów będzie trwała jeszcze kilka dni, ja to czuję - to na okres. ale nie mogę sobie tak tego tłumaczyć, na okres czy nie - znowu zaczynam się źle czuć. ostatnio, kiedy czułam podobny niepokój zakończyło się wszelkimi próbami rozładowania napięcia, w tym samookaleczeniem, po którym pełna nienawiści do samej siebie poszłam spać i rano mi jakoś przeszło. ale ból i widok ranek (bo nie mogę powiedzieć, żeby to były jakieś olbrzymie ślady) męczył mnie potem przez jakiś tydzień. a ja tak naprawdę tego nie chce, bo to nie jest sposób!
koleżanka się do mnie odzywa z problemem, mówi, że od roku - mniej, lub bardziej systematycznie - się samo-okalecza. co dostaje w odpowiedzi ode mnie? oczywiście gadkę-szmatkę w stylu 'to nie jest sposób, jeśli Ci to pomaga, to tylko na chwilę, ale tak na prawdę nie powinnaś tego robić, bo zostawia tylko blizny na ciele i w głowie, które będą Cię męczyć przez długi czas'.
albo na przykład bardzo bliska mi osoba, z którą kontakt od niedawna mi się umocnił. kilka lat temu okaleczała się bardzo mocno, blizny pozostały jej do dzisiaj. właściwie to tylko ona w jakiś sposób uświadomiła mnie, że to nic nie daje. nie pomaga. tylko ona się tym zmartwiła. a przecież nie tylko ona wiedziała... dała mi też możliwość w zeszłym roku poznania swojej znajomej, która ma blizn tyle, że nie jest w stanie już ich ukryć. ale wtedy przecież ja nie miałam pojęcia, że to może być jakikolwiek sposób na rozładowanie nerwów, przecież mnie nie męczyły nerwy! matko boska, ojcze święty, jezusie chrystusie i wszystkie jednostki w niebie, dlaczego karzecie mnie takim niepokojem, z którym nie umiem sobie radzić, który męczy mnie bardziej niż jakakolwiek zgaga?
i właściwie dziwię się, że znowu mnie naszło na taką agresję, którą mam w sobie. bo przecież ostatnio nawet jak się nic nie udawało, to ja próbowałam się uśmiechnąć. w końcu tak siebie sama męczyłam, że zaczynałam myśleć pozytywnie i uśmiechać się dla świętego spokoju, żeby już odpuścić błaganie. jak dziecko, które usilnie prosi o coś mamę, a ona w końcu odpuszcza i zgadza się, byle tylko jej młode przestało jej zawracać dupę. widocznie człowiek nie może wiecznie oszukiwać sam siebie.
jak mam ochotę na piercing i nowe kolczyki (a to też jest temat, który ostatnio siedzi mi w głowie), to czasem dzieje się coś takiego, że ta ochota nagle, ni stąd, ni zowąd robi się kilkanaście razy silniejsza. mam takie wrażenie, że muszę sobie zrobić nowy kolczyk, żeby sobie ulżyć. i ta ochota jest tak silna, że mogłabym to właściwie nawet porównać z masturbacją. trzeba sobie ulżyć i już, bo człowiek po prostu wybuchnie. cała ta heca z przekłuwaniem swojego ciała zaczyna mi się wydawać reakcję obronną. formą upuszczenia z siebie tych wszystkich męczących mnie problemów, ale nie zostawiającą po sobie jakichś ran, określanych przez społeczeństwo za dziwne. i to jest zdecydowanie to, co tak mi się podoba w piercingu. igły. krew. ból. uczucie pulsowania w jednym miejscu. więcej igieł.
wreszcie udało mi się to skleić w jedno. myślałam o tym od jakiegoś czasu, ale właściwie nie wiem, czy to możliwe. mam ochotę przekłuć sobie uszy. chrząstkę. bardziej boli. podwójnie. czyli tak naprawdę mam ochotę upuścić z siebie zmartwienia przez kolejny otwór w ciele, bo mnie coś męczy. bo nie chcę tak naprawdę sprawiać sobie krzywdy. TAK! bingo!
a dlaczego zbiera mi się teraz na płacz? dlaczego czuję się jak wrak człowieka, z żadnego nieokreślonego powodu? dlaczego to uczucie męczy mnie ledwie od kilkunastu minut, a jest tak silne? mam ślepą nadzieję, że zaraz mi minie. nie chcę być niebezpieczna dla samej siebie. po prostu nie chcę. jaki inny sposób mogę znaleźć na rozładowanie tego wewnętrznego napięcia? czym ono w ogóle jest spowodowane? czy ktokolwiek, do jasnej kurwy, odpowie mi na to pytanie? czy znajdę odpowiedź w krwi kapiącej z mojej ręki? nie, tam nawet nie będę szukać. kurwa. płaczę. chcę do Niego. błagam, chcę żeby mnie przytulił. proszę. potrzebuje Jego ciepła. uczucia bezpieczeństwa, którego sama sobie nie umiem zapewnić. błagam. bo oszaleję. już szaleję. niech mi ktoś pomoże...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz