lata mijały i mimo, że byliśmy w tych samych szkołach, nasz kontakt ograniczał się do zwykłego "cześć" rzuconego przelotnie mijając się na ulicy. w gimnazjum trochę się to zmieniło, zbliżyliśmy się na tyle dostatecznie, że mogłam go już nazwać swoim kumplem, a nie tylko szarawym znajomym.
prawie bym zapomniała! o panu D. trzeba wspomnieć - niestety - coś istotnego, aby cała historia była zrozumiała! jego podejście do życia było dość... zaskakujące? przerażające? smutne? ŻAŁOSNE? uważał, że jest w życiu przegrany, że nic nie osiągnie, wyląduje jako pijak na śmietniku. pijak, tak, bo trzeba również dodać, że jest pan D. to jedyna osoba, którą znam, potrafiąca wypić takie ilości alkoholu. istotne jest również to, że choruję na cukrzycę, a to nie za bardzo idzie ze sobą w parze. wiele razy lądował w szpitalu z powodu zaniedbania cukrów. nauka nie szła mu zbyt dobrze (w sumie to ciężko się dziwić, skoro kompletnie ją ignorował), z rodziną się nie dogadywał, a całe swoje dnie spędzał na graniu na kompie (oczywiście w tych momentach, kiedy nie pił %). czy go takiego lubiłam? tak. zdecydowanie, ponieważ jest to człowiek strasznie inteligentny i empatyczny, mimo podejścia do życia.
w grudniu nastąpił przełom. nie wiem już jak to się stało, że zaczęliśmy pisać. wiem tylko, że miał w sobie olbrzymie pokłady energii, które zaplanował zainwestować w zmianę. chciał zmienić szkołę, bo był w takiej, która nie gwarantowała mu zbyt dobrej przyszłości. udało mu się. poprawił też kontakty z rodziną. zaczął się uczyć. trochę w siebie uwierzył, chociaż nadal miał z tym problemy. odstawił gry komputerowe całkowicie. chciał zrobić tak wiele... [w tym właśnie momencie poczułam się jakbym pisała o nim po jego śmierci, chociaż w sumie... czy tak nie jest?]
a ja dumnie to obserwowałam. starałam się doradzać, słuchać, pomagać. dzielnie odpierałam wszelkie wątpliwości o sensie zmiany. powoli nawet sądziłam, że staje się takim moim przyjacielem. sam umiał wysłuchać jak łapałam doła, pierwszy był do porad kiedy zaczęły mi cukry skakać (sterydy <3), dzwonił nawet do swojej diabetolożki, żeby to skonsultować. martwił się o mnie, a ja martwiłam się o niego. osobiście wpadł złożyć mi nawet życzenia w urodziny, na co w dzisiejszych czasach nie każdego stać.
poza tym, byłam z niego dumna. z każdego kolejnego osiągnięcia. czułam dumę*, że mogę brać w tym udział, że wyjdzie na ludzi i osiągnie to, o czym marzy. bo wystarczy tylko chcieć...
przepraszam za dalsze wulgaryzmy, które padną w tym poście.
ale dzisiaj, dosłownie przed chwilą...
...znowu doszedł do wniosku że jest jebanym debilem, nie zrobi nic w życiu i nie chce mu się na to zapracować. a ja byłam przekonana, że tym razem będzie ten raz, który się uda, bo próbował wielokrotnie. lecz chyba po raz pierwszy z takim zaangażowaniem. poza tym czułam się godnym wsparciem do zmiany. po chuj ja z nim prawie codziennie piszę, pocieszam, słucham, staram się wspierać, skoro głupia rozmowa z koleżanką (której przytaczać nie będę), rzekomo natchnęła go do tego, że jednak nie ma po co się starać. z resztą, miał to w zamyśle od jakiegoś czasu, widziałam to. dzisiaj "utwierdził się w przekonaniu" i co, i nic. poddał się.
KU**A.
chujowym psychologiem będę.
albo może po prostu niektórym nie da się pomóc?
♪♪♪♪ i będziesz piękny, jak dawniej.. i będziesz działać sprawniej! ♪♪♪♪
smutno mi, porażka na całej linii
* celowe powtórzenie, w mojej głowie brzmi to całkiem spoko