czwartek, 24 lipca 2014

#056. spokojnie, to był tylko sen

nie mam kontaktu z moim lubym, nie odbiera ode mnie telefonu. idę do szpitala w odwiedziny do jego nowo narodzonego (?) brata. spotykam się ze świeżo upieczonym tatusiem, który jest wstrząśnięty całą sytuacją. aż dziwne, poród pozostałej dwójki dzieci już przeżył, nie powinno to być dla niego coś nowego. przez otwarte drzwi do sali operacyjnej widzę dziecko. a raczej fragment jego główki i malutką, zaciśniętą w pięść dłoń. odwraca się twarzyczką do mnie, ma spuchnięte oczka, a na nieproporcjonalnie dużych ustach założoną maskę podającą tlen. nie wiem, czy to jego brat, czy inne dziecko. postanawiam jak najszybciej pozbyć się smutnego widoku noworodka. lecz nagle zostaję zabrana przez jakichś dwóch tęgich pielęgniarzy. dostaję znieczulenie. co jest, do cholery? cała akcja zalewa się czernią. nic nie widzę. zastanawia mnie, czy tak się czują ludzie, którzy umierają. czy widzą przenikającą i wieczną pustkę. czy w ogóle 'pustka' jako taka jest czarna? obraz znowu wraca do normy. widzę siebie siedzącą na medycznej leżance, obok mnie siedzi wredna pielęgniarka. kruczoczarne włosy ma zaczesane w koka, a gęsta grzywka zakrywa jej brwi. jest całkiem szczupła, tylko twarz ma.. taką szpetną. pytam jej się, co się stało. nie odpowiada mi słowami, ale jakby przesyła do mnie myśl, że czuję się taka otępiała po tzw. głupim jasiu. na rękę bierze wacik, który zaczyna polewać intensywnie wodą utlenioną. chociaż może to była inna substancja, skoro zaczęła w nim wypalać dziury. spostrzegłam się, że jestem naga. czując ból zerkam na moją prawą pierś, na której widzę olbrzymią ranę. dosłownie kilka centymetrów brakującej tkanki. pielęgniarka przykłada do niej wacik, a ja zaczynam się drzeć, że takich ran nie traktuje się wodą utlenioną. żeby dała mi chociaż jakiś środek antyseptyczny, octanisept, cokolwiek. w całej bulwersacji nie poczułam nawet charakterystycznego pieczenia rany od H2O2. następnie kobieta przycina plastry. jeden nakleja mi na szyję, jest dość mały. potem szepce coś pod nosem i  dokleja drugi. kolejny plaster, dość olbrzymi nakleja mi na ranę na piersi. po kolejnej chwili namysłu i szeptaniu do siebie odkleja go, w ranę dosłownie wciska mi długą, szeroką jak do transfuzji krwi rurkę, a następnie mocuje to świeżym plastrem. potem mocuje gdzieś na głowie czarny, materiałowy pasek, do którego końcówki przymocowuje końcówkę rurki włożonej mi w płuco. jest na wysokości moich ust. pielęgniarka tłumaczy, że muszę teraz przez to oddychać. rozkazuje mi, abym wstała i wyszła z sali. wracam więc do poczekalni, do mojej mamy. owa poczekalnia wygląda jak ta, która znajduje się na lotniskach. olbrzymia przestrzeń, szare kafelki na ziemi i jasne ściany. metalowe ławeczki, przypominające takie na dworcu w moim mieście. na takiej siedzi moja rodzicielka. dziwi mnie tylko, że poczekalnia jest całkowicie pusta. nikogo w niej nie ma. gestem proszę mamę o podanie mi koszulki, jako, że nadal jestem naga od pasa w górę. ubieram ją, zakrywając większość rurki. tylko część zwisa mi do kolana. biorę przez nią pierwszy oddech. żadna różnica, oddycha się tak samo. wyciągam telefon i wykręcam numer do mojego chłopaka. łzy napływają mi do oczu. ktoś odebrał. zaczynam krzyczeć, dlaczego go przy mnie nie ma, kiedy była operowana. dlaczego nie odbiera, co się dzieje, gdzie jest. jakimś dziwnym głosem odpowiada mi, że musiał ścigać jakiegoś przestępce do granicy. w myślach mam totalnie jedno, wielkie WHAT THE FUCK. nie odzywam się. głos z telefonu zaczyna się śmiać. przypomniałam sobie ten śmiech. ten głos. oto właśnie rozmawiałam z mężczyzną, który dawno temu był dla mnie najważniejszy. a raczej dupkiem, który zmarnował mi ponad rok życia i znęcał się nade mną psychicznie. rzuciłam telefon na ziemię i zerknęłam na mamę, która patrzyła się na mnie tępym wzrokiem. nie odzywała się. poczułam pełny pęcherz, więc stwierdziłam, że nie mam się po co dalej patrzeć na mamę, zrobię coś pożytecznego dla siebie i znajdę toaletę. nie musiałam szukać długo, była parę metrów od ławki. otworzyłam drzwi, w środku zobaczyłam dwie kobiety. matkę i córkę, jak się domyśliłam. gdy tylko spostrzegły się, że weszłam, postanowiły się szybko ulotnić. rurka wisiała mi na głowie, jakby ten jeden oddech w poczekalni starczył mi na parę minut. znowu myślę - co się dzieje? poszłam dalej, w poszukiwaniu kabiny z ubikacją. gdy otworzyłam pierwszą z brzegu, zobaczyłam paroletniego chłopca. wrzasnęłam ze strachu, a on szybko wybiegł. pewnie te kobiety go zostawiły. chciałam znowu nabrać powietrza przez rurkę, ale gdy tylko włożyłam ją do buzi, samoistnie wdmuchnęło mi się w usta dwa razy tyle powietrza, ile potrafiłam zmieścić. w sumie nie umiem tego opisać, ale wniosek był taki, że nie mogłam nabrać powietrza. spuściłam spodnie i usiadłam na toalecie. siusiając, zauważyłam że do moich spodni przypięta jest maszynka. wielkości małego telefonu. były na niej jakieś przyciski, koło jednego widniał pływający człowiek, domyśliłam się, że muszę to klikać kiedy uprawiam sport. podciągnęłam spodnie, wyszłam z kabiny i zastała mnie ciemność. odczułam strach, więc odpuściłam sobie mycie rąk i wyszłam, znajdując się ponownie w poczekalni. skierowałam się teraz do olbrzymich drzwi, które przypominały takie od sali operacyjnej. otwierając ich prawe skrzydło spotkałam się ze znajomą ze szkoły, która wychodziła z lewego skrzydła. zdziwiła mnie jej obecność, ale odpowiedziałam jej na przywitanie. zamknęłam za sobą drzwi. znalazłam się w wielkiej sali, całej zbudowanej z szyb. kręcąc się dookoła i rozglądając, próbowałam znowu nabrać powietrza przez rurkę. nie udało się, znowu próba zakończyła się tak jak w toalecie. skupiłam wzrok na szybie, przez którą było widać ulicę. zobaczyłam go. wreszcie. moją miłość. od początku pomyślałam, że teraz będzie dobrze. że mi pomoże, wysłucha mnie. przytuli, będzie przy mnie. miałam wrażenie, że spojrzał mi się w oczy przez szybę. zobaczył mnie. dostałam telepatyczną myśl do głowy, że mam iść do jednej z sal szpitalnych. mieści się w niej olbrzymie łóżko. nie czekając na nic, oderwałam wzrok od chłopaka, którego widziałam przez szybę i udałam się do tej sali. znalezienie jej zajęło mi sporo czasu, podczas którego próbowałam jeszcze parę razy nabrać powietrza przez rurkę. wędrowałam po korytarzach, każdy wyglądał tak samo. ale kiedy w końcu znalazłam się pod tą salą, serce zaczęło mi bić jak oszalałe. czułam skok adrenaliny. dotknęłam klamki, po paru sekundach nacisnęłam na nią swoją dłonią. czułam straszny opór. albo może był to brak siły? wyczerpanie? uchyliwszy drzwi, zobaczyłam swojego chłopaka siedzącego na łóżku. uśmiechnął się do mnie. poczułam, że łzy lecą mi po oczach. czym prędzej się do niego przytuliłam, a on zaczął głaskać moje włosy. wiem jeszcze, że wyszeptał mi, że mnie kocha. wszystko znowu zostało zalane czernią. tą pustką. umarłam?

***
a obudziłam się zlana potem ze łzami w oczach.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz