jestem szesnastoletnią nastolatką. świeżo upieczoną licealistką. choruję na mukowiscydozę, przez co mam nauczanie indywidualne. pomijając dość istotny fakt, że gdy skończyłam gimnazjum wszyscy kazali mi iść do liceum nr D (jeee, zakodowane w systemie heksadecymalnym, tyle się nauczyłam w tej szkole przez miesiąc!), ja jak głupi osioł uparłam się na liceum nr E. po co? nie wiem. wydawało mi się, że bardziej będę pasować do tej szkoły. sądziłam, że jest lepsza i, że osiąga wyższe wyniki maturalne.
starosta odpowiedzialny za przyznawanie godzin nauczania indywidualnego przyznał mi ich zaledwie dwanaście. DWANAŚCIE. przedmiotów w szkole mam szesnaście, rezygnując z wfu i etyki/religii, nadal zostaje ich CZTERNAŚCIE. DWANAŚCIE GODZIN LEKCYJNYCH NA CZTERNAŚCIE PRZEDMIOTÓW SZKOLNYCH. parodia? bo ja uważam, że tak. przeciętny licealista ma ich w tygodniu 32. a ja mam zdać maturę z rozszerzonego polskiego czy angielskiego z czterema lekcjami w miesiącu. niby w drugiej klasie mam szansę zyskać aż jedną godzinę do tych przedmiotów, szaleństwo! ale co ze szkołą? jest niesamowicie wymagająca. poza tym, przypominam, że to liceum ogólnokształcące. nic sobie nie robiłam z komentarzy ludzi, którzy mówili, że w liceum jest znaczna różnica poziomu, jest ciężej, etc.. no i doznałam szoku. chociaż moje oceny nie wskazują na to, że miałabym problem z przejściem do następnej klasy, nie dostaję już tyle 4 i 5. a o szóstkach to w ogóle mogę pomarzyć. zdarza mi się znacznie więcej trójek, czasami dwójek. a i jedynka trafi się częściej, niż miała w zwyczaju w gimnazjum. tylko.. że to jest normalne. powoli otrząsam się z tych najgorszych ocen, ze zdziwienia, jakiego doznałam gdy poznałam kryteria z różnych przedmiotów. to nie to samo co w gimnazjum, gdzie łapałam wszystko na lekcji, odrabiałam w domu, czasami coś doczytywałam i łapałam cudne ocenki.
tylko ze strony moich rodziców mam zero, dosłownie Z E R O zrozumienia. chociaż oni twierdzą inaczej, bardziej liczy się to, co ja czuję. nie mają do mnie zaufania. zawsze wychodziłam z ładnymi ocenami, nawet jak radziłam sobie gorzej, bo mam po prostu za wysokie ambicje. a oni tylko mnie dociskają, męczą, uważają, że za dużo czasu poświęcam B., komputerowi czy jakimś bzdetom. tak naprawdę nie widzą nic, nie wiedzą, kiedy się uczę, a kiedy nie, bo nie ma ich w domu. gdy dostanę piątkę - słyszę komentarz "fajnie!". lecz kiedy wpadnie mi jedynka, dwójka albo trójka, potrafią tylko mówić jakim to jestem śmierdzącym leniem, nieukiem i, że do niczego nie dojdę w życiu. naprawdę, wbrew pozorom to nie jest motywujące. jestem nastolatką. poświęcam na naukę parę godzin dziennie, w zależności od potrzeby. nie mogę więcej, bo mózg mi się spali. potrzebuję czas na spacer, na pogranie w grę komputerową, na spotkanie się z chłopakiem, ze znajomymi... czy tak trudno to zrozumieć? dlaczego oni umieją mieszać się tylko wtedy, kiedy coś pójdzie mi gorzej, a na co dzień mają mnie w dupie?
w dodatku.. ta szkoła.. to chyba była moja najgorsza decyzja w życiu. to grono pedagogiczne wręcz odrzuca. jest niesamowicie chamskie i ubliżające, a to wszystko pod kołderką fałszywego uśmiechu i umiejętnie dobranych słów. jeszcze gdy słyszę komentarze, że zasłaniam się chorobą.. śmiechu warte. nigdy, ale to nigdy w życiu nie dałam się uznać za gorszą/słabszą w celu ułatwienia sobie czegoś! albo gdy mówią, że mukowiscydoza to ciężka choroba, bo nerki i w ogóle.. kpina.
podjęłam kroki, aby w przyszłym roku szkolnym przepisać się do LO nr D. wszystko zależy od miejsc na nauczanie indywidualne dla uczniów. błagam, oby tylko mi się udało.
a co poza szkołą, leniwa, niezorganizowana, zakompleksiona licealistko?
chciałabym powiedzieć, że wszystko spoko. niestety nope, i can't do it if i wanna be honest with you.
odkąd wyszłam ze szpitala (tak, byłam w nim, zapomniałam wspomnieć, bo ostatnio jakoś nie miałam weny na bloga..) - w którym wykryto mi żylaki na żołądku I stopnia, zapalenie i nieprawidłowe przepływy krwi w wątrobie, za mało wapnia w kościach, wadę postawy, zatoki zawalone polipami (możliwe, że czeka mnie operacja laryngologiczna) i odwodnienie - nie czuję się za dobrze. dostałam tam bardzo silne antybiotyki - levofloxacin, na który nawet musiałam podpisać zgodę (antybiotyk spoza rejestru, czy coś takiego?) oraz biseptol wspomagająco. po co to było? nie wiem. położyłam się do szpitala w bardzo dobrym stanie zdrowotnym, delikatnie podziębiona. mimo, iż bardzo się buntowałam, zrobiłam to, ponieważ mają takie zasady. leczą pacjentów z muko co około pół roku, nawet jeśli nic im nie dolega. w trakcie pobytu oczywiście załapałam silną infekcję, ale udało mi się jej pozbyć w miarę szybko. co po opuszczeniu szpitalnych murów? bo pominę fakt, jak to mi źle w szpitalu, bo jestem w małej sali, czuję się samotnie, nie mogę otworzyć nawet jebanego okna, tym bardziej wyjść na dwór n a w e t na teren szpitala z osobą dorosłą. gdy wyszłam ze szpitala (z masą leków, w aptece zostało około 600zł), sądziłam, że powoli moja kondycja wróci do normy. niestety tak się nie stało. od około miesiąca czuję się fatalnie pod względem fizycznym. kaszlę, duszę się, męczy mnie wchodzenie po schodach i takie podstawowe czynności. walczyłam również z olbrzymim bólem stawów kolanowych (prawdopodobnie efekt uboczny od levofloxaciny), który już w tej chwili jest minimalny. w ubiegłym tygodniu załapałam jelitówkę. wymioty, biegunka, ostry ból brzucha, taka sytuacja. schudłam 4kg. tak moi drodzy, mimo złego samopoczucia fizycznego, po szpitalu miałam około 43kg. teraz ponownie przywitałam trójkę z przodu.
nie ma co dalej lamentować, zwłaszcza, że notka wygląda jak wieczny ból dupy zdruzgotanej nastolatki, więc podsumuję tak tylko sama dla siebie:
- od rodziców słyszę, że się nie uczę, że jestem leniem, że nie robię nic w domu, nie wychodzę z psem i w ogóle, że nic nie robię (najs! chyba muszę obojgu wymienić okulary!);
- mówią również, że nie przykładam się do rehabilitacji i, że nie jem wystarczającej ilości posiłków (ciekawe jakim cudem przytyłam do 43kg?);
- schudłam 4kg (czyli jak kilkumiesięczna praca poszła się je*ać);
- nie mam nawet apetytu, żeby to naprawić!;
- nie osiągam zadowalających mnie samą wyników w nauce (za wysokie ambicje się kłaniają);
- mój organizm jest strasznie osłabiony (włosy mi wypadają, paznokcie się łamią, brak mi jakiejkolwiek kondycji, ciągle mi zimno i jestem senna all the time. poza tym nie wiem co z tą infekcją, bo nie mogę bez leków przespać nawet spokojnie nocy);
- fakt, iż mamy jesień też nie wpływa na mnie dobrze (już nie mogę poruszać się autobusami, chodzić do sklepów, na imprezy czy cokolwiek, muszę unikać infekcji jak niemowlę po przeszczepie serca, czy coś w ten deseń ._.);
- wpadłam w lekkiego dołka i mam częste huśtawki nastroju, przez co coraz częściej mi źle, płaczę, kłócę się z B. i jestem trochę agresywna;
- mam mukowiscydozę (przegrałam życie);
no i...
po raz kolejny w ciągu ostatnich dni krążą mi po głowie myśli o samookaleczeniu. nie żartuję, nie przesadzam, mówię poważnie. strasznie mnie to męczy. boję się, że jak tak dalej pójdzie to pójdę za tymi myślami. ale nie chcę. nie dość, że resztki rozumu nie zrobią tego dla samej mnie, to przecież obiecałam B...
a tutaj trochę
optymizmu w tym nieprzyjemnym poście.
if i was a flower growing wild and free
all i'd want is you to be my sweet honey bee
B., kocham Cię.
jesteś dla mnie wszystkim, a bez Ciebie jestem niczym.
dziękuję Ci, mój najlepszy przyjacielu.