jeszcze niedawno pisałam do przyjaciółki list przepełniony bólem i smutkiem. był to cholernie długi monolog, a Ona strasznie pomogła mi się odnaleźć w tych złych sytuacjach. z resztą, nadal mi pomaga, poza tym, jest niesamowitym słuchaczem. jakoś mam ochotę podsumować sobie to wszystko, żeby podbudować się psychicznie. naprawdę, miałam w swoim życiu taki okres czasu, który załamał mnie kompletnie. nie miałam siły na życie, funkcjonowanie, na nic. jedyną moją siłą była moja połówka, dzięki której mimo wszystko codziennie wstawałam z łóżka i nabierałam powietrze w płuca, szykując się na kolejną walkę ze swoim umysłem w którym było tyle obrzydliwych i pesymistycznych myśli. czytając ten list ponownie po jakimś upływie czasu przekonuję się, jak bardzo moje podejście do życia mnie niszczyło. przecież należy się nim cieszyć i doceniać każdą, nawet najmniejszą, pozytywną chwilę! "kiepskie mam samopoczucie. właściwie to nie jestem w stanie go nawet jakoś bliżej określić. jestem smutna, dobita, przygnębiona, wypłukana z emocji i łez? może to Ci jakoś przybliży. w każdym razie, doszłam do wniosku, że chyba cierpię na jakąś depresję. są takie chwile, kiedy jestem najszczęśliwszą osobą na świecie. kolejny wniosek - te chwile są takie tylko kiedy mam Go obok. na przykład w ten piątek - po trzech tygodniach smutku znowu mogłam poczuć się błogo, szczęśliwie. jak sobie z Nim leżałam na kocu, na trawie, miałam wrażenie, że cały świat, wszystkie problemy, wszystko co złe w około mnie.. tego po prostu nie było. to jest takie cudowne.. a dzisiaj to już czuję się typowo zamordowana przez szarą rzeczywistość." hmm.. kiedy tylko przyjdzie jakieś kolejne moje załamanie psychiczne/nerwowe/emocjonalne czy jakiekolwiek inne (a było ich już wiele) muszę wreszcie nauczyć się czerpać radość z takich chwil. nie tylko wtedy, kiedy mają miejsce, czy kilka godzin po. coś takiego jest dla mnie źródełkiem, z którego spragniona powinnam chłeptać wodę z całych sił, cały czas. nie przestawać, choćby nie wiem jak źle by mi było. mogę się tym pocieszać, prawda? wręcz powinnam. "...mam straszny lęk, czy niechęć - nie wiem jak to nazwać - do jakichkolwiek maszyn pomagających mi w normalnym funkcjonowaniu. nie chcę tlenu, chcę sama oddychać powietrzem które mam w około siebie. [...] a może ta moja niechęć to po prostu usilne życie własnymi siłami, traktując te dodatki i pomoce jako kulę u nogi? jako ciężar? wtedy nie jestem wolnym człowiekiem, jestem zależna od maszyn. BOŻE ŚWIĘTY, jakie to dobijające. poza tym, mam wrażenie, że jeśli raz dostanę tlen, drugi raz, to moim płucom tak się spodoba taka pomoc, że nie będą chciały same funkcjonować, zbuntują się, i tylko 'tlen, tlen, tlen!'." bo trzeba wiedzieć, że moje zdrowie nie jest idealne, jest wręcz wadliwe. do tego też chyba powinnam podejść inaczej, zresztą do całego tego listu mam inne podejście. to smutne, jak bardzo byłam załamana.. skoro innym coś takiego pomaga, to i mi powinno. Bogu dzięki, że się obeszło.. "bo sama sobie nie daję rady z tym całym syfem, który mnie otacza. z tym co się dzieje, no przecież to jest chore wszystko jakieś! znowu padają pytania do samej siebie, czemu to właśnie akurat ja muszę się z takim cholerstwem męczyć? czy ja do kurwy nędzy jestem silną osobą? NIE. jestem słaba, mam dość. jestem zmęczona. najchętniej poszukałabym u siebie jakiegoś guzika, który wyłączy mnie z tego nędznego świata." był już poruszany tutaj temat o samobójstwie, samobójcach. ten ogrom myśli na temat wykończenia się, który szwendał się po mej głowie na chwilę obecną - przeraża mnie. to straszne, jakie mózg przekazuje sobie informacje, kiedy komuś gorzej się powodzi. chociaż rozumiem to, jeśli chodzi o moje zdrowie, to był to najgorszy okres w całym moim życiu. a przynajmniej tym życiu, odkąd rozpoczęłam zakodowywanie sobie jakichś obrazów i scen w głowie. "ostatnio często płaczę. mam mętlik w głowie, przeplatają tam się różne, najróżniejsze myśli. czasami te cudowne wspomnienia, z tych dni z Nim. czasem jest to coś zupełnie innego, albo pytania 'co będzie dalej?' z automatycznymi odpowiedziami 'będzie jeszcze gorzej, bo teraz może być tylko gorzej'. jakieś samobójcze też są. ale jest ich mniej niż było zawsze, nie wiem od czego jest to zależne. żałuję cholernie, że tych cudownych myśli mam tak mało. że Go mam tak daleko." eeeeh.. może być gorzej? ależ nie, trzeba uwierzyć w to, że będzie lepiej. zawsze może być lepiej, choćbyśmy wszyscy nie wiadomo w jak wielkim bagnie wylądowali. "ta moja miłość do Niego zdaje mi się być naprawdę prawdziwa i szczera, olbrzymia. ona daje mi napęd do tego wszystkiego. bo po co mam walczyć o każdy oddech, dla kogo? dla rodziców? przepraszam ich bardzo, ale jakoś to straciło dla mnie sens. dla przyjaciółki? niech i ona mi wybaczy. dla Niego? dobrze. dla Niego będę. nie wiem skąd to się bierze. skądś tam na pewno. właściwie to dobrze, że tak jest. bo bez niego nie miałabym siły. jakie to śmieszne.. jedna osoba, a potrafi całkowicie zmienić Twoje życie, wszelkie wartości, wszelkie poglądy, uczucia, emocje, odbieranie świata, odczuwanie poszczególnych sytuacji, no wszystko. bez Niego to ja śmiało mogłabym się zajebać. ale On chyba czuję to samo, tak przynajmniej myślę. więc mam dla kogo żyć. pewnie podziękowałabym Bogu, za to, że mi Go zesłał. no ale tu dochodzi mój pogląd. gdyby Bóg był, to czy działo by się tak źle na świecie? zlitował by się nad tymi swoimi 'dziećmi'. nie pozwoliłby, żeby nawzajem się mordowały, żeby umierały z braku wody czy chleba. żeby rodziły się martwe, albo pochorowane, bliskie lub dalekie końca swojego nowo rozpoczętego życia." właśnie w tym momencie na mojej twarzy jawią się łzy. tak, teraz. nie wiem, czy muszę to sobie jakkolwiek tłumaczyć. wiem tylko, że kocham Go najmocniej w świecie i że nie poradziłabym sobie bez Niego. komu dziękować, że Go mam? nie wiem, dziękuję Ci losie, dziękuję Ci Boże, dziękuję Ci przeznaczeniu, dziękuję Ci aniołku strzelający strzałą, która sprawia, że ktoś się zakochuje, dziękuję Ci kuzynko, dziękuję Ci, moja chora głowo.
dziękuję, że jesteś, bo nawet nie zdajesz sobie sprawy, ile to dla mnie znaczy.
kocham Cię.