wtorek, 9 grudnia 2014

#067. inspiracje

rok temu notki na blogu przepełnione były bólem. dokładnie rok temu. okropny grudzień. a teraz jestem szczęśliwa. chociaż wspomnienia, jak bumerang, nadal wracają, próbuję nie myśleć. próbuję zapomnieć. jestem na dobrej drodze.
żeby stworzyć dzieło każdy z nas potrzebuje inspiracji. właściwie, wróć - nie dzieło. cokolwiek. żeby stworzyć cokolwiek, trzeba inspiracji. o tak, brzmi lepiej. inspirację można znaleźć wszędzie i wydaje mi się, że wie to każdy z nas. niektórzy mają tzw. muzy, które motywują ich do działania. zastanawiam się w tym momencie, czy mogę rzec, że moją muzą jest mój luby, ale nie wiedząc czemu, chichoczę pod nosem wyobrażając go sobie w stroju prima baleriny. bo muza to przecież typowe skojarzenie z kobietą, czyż nie tak? przynajmniej dla mnie, no cóż. 
inspiracją może być kartka papieru, pusta. pobudzi wyobraźnię do zapełnienia owej czymkolwiek. co jeszcze... ludzie. o tak, ludzie to wspaniała, niepowtarzalna inspiracja. szczególnie przebywanie z nimi, komunikacja. rozmawianie, dzielenie się własnym zdaniem. najlepiej jeszcze, gdy dwie osoby mają sprzeczne zdanie, to najbardziej prowokuje do myślenia i przede wszystkim - poszerza światopogląd. 
chciałam umieścić tu moje inspiracje jakimi byłaby kultura, sztuka czy też muzyka. ale właśnie w tym momencie uświadomiłam sobie, że do każdego 'zadania' potrzebujemy innej motywacji. więc zmuszona chyba będę dodatkowo opisać do czego mnie to inspiruje lub prościej - czemu mi się podoba.

słucham w tym momencie piosenki, którą ostatnimi czasy naprawdę molestuję, jeśli tylko wylewam swoje przemyślenia na klawiaturę komputera/papier. i chyba właśnie od niej zaczniemy.


Faun - Unda
stał się cud, podoba mi się piosenka śpiewana po niemiecku! (edit: fail, to łacina.) chociaż nic z niej nie rozumiem i nie wiedząc czemu - nie zamierzam jej sobie tłumaczyć i interpretować, bardzo ją lubię - rozluźnia mnie. poza tym, muzyka folkowa od dawna jest przez moje uszy doceniana. mówię tutaj również o folk metalu, od którego zapoznałam się w ogóle z taką ideą jak folk. dudy to cudowny instrument, wokal w piosence jest jakby.. jednolity? wiecie, taki spokojny, nie zaskakuje, wycisza. a pisanie przy tym prac z języka polskiego owocuje piękną czwóreczką! <3 za poznanie tegoż zespołu winnam podziękować mojej imienniczce, która chyba nawet mnie nie czyta. ale, żeby nie było - dziękuję! 

Jonasz Kofta - Wołanie Eurydyki
tak, zdecydowanie za bardzo biorę do siebie lekcje z języka polskiego.

Orfeuszu, gdzie jesteś?
Pomyliłeś znów piętra
Ja Cię czekam, na ziemi
Piętro niżej od piekła

Tutaj wszystko jest czyjeś
Tylko łzy są niczyje
Orfeuszu, na ziemi się żyje
Orfeuszu, na ziemi się żyje

Orfeuszu, mężczyźni
Przybierali twą postać
Tyle rąk, tyle ust, tyle rozstań

Orfeuszu, przebaczysz
Przecież sam tak śpiewałeś
Tylko drzewa potrafią być same
Na tej ziemi piętro niżej od piekła

Orfeuszu, kłamali
Skradzionymi słowami
Które tobie ukradli – kochany
Trzeba było je chronić
Teraz znają je wszyscy
Powtarzają je, kiedy chcą niszczyć

Orfeuszu, gdzie jesteś?
Pomyliłeś znów piętra
Ja Cię czekam na ziemi
Piętro niżej od piekła

Orfeuszu, gdzie błądzisz?
Piętro niżej zjedź windą!
Orfeuszu, nie zdążysz
A za chwilę znów przyjdą
A za chwilę znów przyjdą!

Orfeuszu, za późno!
Patrzysz: czemu tak pusto?

Orfeuszu: Zabiło mnie lustro!

wiersz ten, podświadomie zapadł mi w pamięci, gdy podczas pewnej ze szkolnych uroczystości miałam okazję słuchać go w wykonaniu jednej z uczennic mojej szkoły. pełna emocji i bólu recytacja. oczywiście szybko wypadło mi to z głowy, lecz wróciło do niej ponownie gdy byłam zmuszona napisać pracę na język polski (tak, tą, która oceniona została cyferką cztery). eh.. zmuszona to złe słowo, bo lubię pisać. w każdym razie, gdy mały, piskliwy głosik w mojej głowie zaczął czytać pierwsze linijki, nagle pojawił się głos recytującej utwór uczennicy. nie powiem, jej emocje znacznie ułatwiły mi interpretację. poza tym, patrząc z punktu widzenia samego mitu o Orfeuszu i Eurydyce, jest to jedno z niewielu przedstawień nimfy jako grzesznicy. kobieta zdradza swojego męża, próbuje się z tego wytłumaczyć, a im dłużej to robi, tym bardziej zdaje sobie sprawę z tego, jak obrzydliwą wyrządziła mu krzywdzę. i owe obrzydzenie zaczyna czuć sama do siebie, aż w końcu przeraża ją do tego stopnia, że 'zabija ją lustro', własne odbicie. czy tylko u mnie wywołuje to takie emocje i wewnętrzny mętlik? nawet jeśli, warto to umieścić na blogu jako inspirację do napisania czegoś równie mocno skłaniającego do refleksji.


Amélie - Full Soundtrack, by Yann Tiersen
żeby stworzyć soundtrack podkreślający przekaz filmu, ukazane na nim emocje i klimat, trzeba niebywałych umiejętności. Yann Tiersen wyczarował coś pięknego, co jest ze mną już od dawna. chociaż "Amelia" w reżyserii Jean-Pierre Jeunet'a nie była jakimś cudem, który skradł moje serce - podobała mi się. przyjemny film, ale muzyka w nim.. magiczna. soundtrack ten jest na pierwszym miejscu, jeżeli chodzi o relaksowanie mojego umysłu i pobudzanie go do pracy. to obowiązkowa pozycja gdy tylko otwieram edytor tekstu w komputerze. nie żartuję. nie ma tu wokalu, więc nic mnie nie rozprasza, a sama muzyka pomaga nazwać emocje. tak.. tak.. właśnie takie mam odczucia. i uwielbiam akordeon!

Zdzisław Beksiński


o tak, wreszcie znalazłam temat, w którym mogę umieścić tego pana. mój avatar na blogu, który znajdziecie gdzieś po prawej stronie, również jest jego dziełem. prace Beksińskiego wielu ludzi wprawiają w obrzydzenie, przerażają. miałam nawet okazję słyszeć wiele negatywnych komentarzy na przykład, gdy pytałam znajomych co sądzą o dziełach Beksińskiego. właściwie nie tylko znajomych, do dziś pamiętam marudzenie mojej ukochanej polonistki z gimnazjum, gdy przyuważyła tapetę na komputerze. akurat wtedy nie był to pan Zdzisław, a Xueguo Yang. a raczej nie on, tylko jego dzieło. prace specyficzne, to fakt. 
ja osobiście widzę w nich inspirację i skłaniają mnie one do wielu refleksji, a przede wszystkim – cieszą oko. tak, moje oko cieszą dziwne rzeczy, ale za swoje spaczenie nic nie mogę, przepraszam. 
faktycznie, te dzieła to nie wesoła dziewczynka trzymająca bukiet kwiatów. to przerażająca, mroczna, krwawa wizja świata. dlatego pewnie obrzydza.

ale właściwie to z czym to się je?
surrealizm powstały we Francji około 1924 roku jest zdecydowanie kierunkiem w sztuce bardzo kontrowersyjnym. i tutaj pozwolę się posłużyć wikipedią, aby się doedukować i zrobić to samo z Wami, drodzy czytelnicy. W malarstwie założeniem surrealizmu było "wyrażanie wizualne percepcji wewnętrznej". Artyści starali się wykreować obrazy burzące logiczny porządek rzeczywistości. Często były to wizje groteskowe, z pogranicza jawy, snu, fantazji, halucynacji, a odsunięte od racjonalizmu.
zgadza się? no pewnie!
Jarosław Kukowski zdecydowanie również jest wart uwagi, jeśli kogoś kręcą takie klimaty.


In Flames - Metaphor
do you think you can show me 
how I come this far?
niezmiernie, niezmiennie, na zawsze, moja ukochana piosenka. bez Metaphor dzień jest stracony. mówię całkowicie poważnie. ten utwór prowokuje we mnie ciarki, dreszcze, gęsią skórkę i wszystkie te inne bajery. rzadko tak mam. pamiętajmy też o najnowszej inspiracji - OneRepublic - I Lived


Antoine de Saint-Exupéry - Mały Książę
czy to bajka dla dzieci? tak.. i.. nie. 
dorośli nigdy nie potrafią sami zrozumieć. a dzieci bardzo męczy konieczność stałego objaśniania. dorośli są naprawdę bardzo dziwni. ta książka ma drugie, bardzo głębokie dno. wzrusza, uwrażliwia i uczy miłości. i przede wszystkim, odpowiedzialności. z resztą, to dzieło tak znane, jest obowiązkową lekturą, więc po co komu to tłumaczyć? szczególnie bliski mojemu sercu jest jeden cytat, rozmowa lisa i Małego Księcia. 
[...] - Żegnaj - odpowiedział lis. - A oto mój sekret. Jest bardzo prosty: dobrze widzi się tylko sercem. Najważniejsze jest niewidoczne dla oczu. 
- Najważniejsze jest niewidoczne dla oczu - powtórzył Mały Książę, aby zapamiętać. 
- Twoja róża ma dla ciebie tak wielkie znaczenie, ponieważ poświęciłeś jej wiele czasu. 
- Ponieważ poświęciłem jej wiele czasu... - powtórzył Mały Książę, aby zapamiętać. 
- Ludzie zapomnieli o tej prawdzie - rzekł lis. - Lecz tobie nie wolno zapomnieć. Stajesz się odpowiedzialny na zawsze za to, co oswoiłeś. Jesteś odpowiedzialny za twoją różę. 
- Jestem odpowiedzialny za moją różę... - powtórzył Mały Książę, aby zapamiętać.
...bo pozostajesz na zawsze odpowiedzialny za to, co oswoiłeś. niesamowicie realna i piękna sentencja. czyżbym się myliła? wiem, że mam rację.


Dorota Terakowska - Poczwarka
moi drodzy, przedstawiam Wam właśnie pozycję książkową, jedną z naprawdę, naprawdę niewielu takich, które wywołały u mnie rzewny potok łez. a trzeba przyznać, że nie najłatwiej mnie złamać. pozycja obowiązkowa. historia dziecka nieidealnego - Myszki, dziewczynki chorej na zespół downa - w rodzinie idealnej, młodym małżeństwie z pięknym domem, ogródkiem, zarobkami i szanującymi się przyjaciółmi. każdy chyba wie, że dziecko naprawdę potrafi namieszać w życiu. w dodatku, jeśli rodzi się chore, bywa jeszcze gorzej. idealnie, wzruszająco opisana historia, potrafi nawet przywrócić wiarę w Boga. refleksje na wysokim poziomie, naprawdę.


Mary i Max w reżyserii Adama Elliota
tak, przyznaję się, lubię bajki i wszelakie animowane filmy. jeśli są z morałem, radują mnie jeszcze bardziej. natomiast gdy 'bajka' wzbudza w kimś tak żywe emocje, gdy sprawia, że człowiek potrafi się naprawdę mocno uosobić z postacią na ekranie, coś jest nie tak. wtedy można znaleźć w oglądanym filmie zalążki do nazwania go 'arcydziełem'. lecz gdy dodamy do tego świetną grafikę, muzykę, treść i postanowienie, że moglibyśmy ten film oglądać jeszcze wiele razy (co u mnie na przykład jest rzadkością), BINGO, mamy arcydzieło. Mary i Max to zdecydowanie nie jest bajka dla małych dzieci. równocześnie jest to coś wartego poświęcenia czasu. kolejna pozycja, która mnie inspiruje, skłania do refleksji i powoduje, że na końcu płaczę.. Sala Samobójców oraz Życie Jest Piękne to kolejne pozycje filmowe na które reaguję podobnie. lecz lenistwo nie pozwoli mi na pisaniu o nich więcej niż tego zdania.

Biblia, a konkretniej - List Do Koryntian
nie, Biblia to zdecydowanie nie jest dla mnie mądrość życiowa przelana na papier. to nie coś, według czego powinniśmy żyć. to po prostu książka. gruba, wielka książka. napisana wieloma archaizmami, powtórzeniami, patosami, paralelizmami i inwersją (która NAPRAWDĘ nie ułatwia jej interpretacji), jest dla mnie zwykłą książką. rozumiem i szanuję, że ludzie potrafią widzieć w niej coś więcej, mam tu na myśli głównie chrześcijan, ale mi to do szczęścia nie jest potrzebne.
"Gdybym mówił językami ludzi i aniołów, 
a miłości bym nie miał, 
stałbym się jak miedź brzęcząca albo cymbał brzmiący. 
Gdybym też miał dar prorokowania i znał wszystkie tajemnice, 
i posiadał wszelką wiedzę, i wszelką możliwą wiarę, 
tak iżbym góry przenosił, a miłości bym nie miał, byłbym niczym. 
I gdybym rozdał na jałmużnę całą majętność moją, 
a ciało wystawił na spalenie, 
lecz miłości bym nie miał, nic bym nie zyskał. 
Miłość cierpliwa jest, 
łaskawa jest. 
Miłość nie zazdrości, 
nie szuka poklasku, 
nie unosi się pychą; 
nie dopuszcza się bezwstydu, 
nie szuka swego, 
nie unosi się gniewem, 
nie pamięta złego; 
nie cieszy się z niesprawiedliwości, 
lecz współweseli się z prawdą. 
Wszystko znosi, 
wszystkiemu wierzy, 
we wszystkim pokłada nadzieję, 
wszystko przetrzyma."
chyba jeden z piękniejszych opisów miłości jaki możemy znaleźć w literaturze. ogromna inspiracja.

teksty piosenek
tak, tak, tak. inspiracja, refleksja, wzruszenie, pierdu pierdu.

"if I can't be my own
i'd feel better dead"
Nutshell, Alice In Chains

"brałem wtedy Twoje ręce 
i kładłem je sobie na twarz. 
a skronie pulsowały gęściej, 
gdy dłonie masowały lędźwie."
W piwnicy u dziadka, happysad

"bo bez Ciebie życie traci sens jakikolwiek,
bez Ciebie nie mogę nawet w nocy zmrużyć powiek.
każdy dzień i każdą noc chcę być tylko przy Tobie,
jesteś dla mnie najpiękniejszą, najwspanialszą z kobiet.
więc kochaj mnie nie tylko dla przyjemności,
z Tobą chcę być już do końca, aż po sam grób.
ja Tobie oddaję się w całości i zrobię dla Ciebie ile tylko będę mógł."
Mesajah, Każdego Dnia

ale dosyć, o muzyce wspominam co chwilę, ile można. ehh, chyba to coś naprawdę istotnego w moim życiu. muzyka, teksty, emocje przy śpiewaniu. to piękne, niektórymi piosenkami daje się wyśpiewać życie!

Fight Club
specjalnie nie podałam autora ani nie podlinkowałam, bo chodzi mi zarówno o film, jak i o książkę. chociaż tutaj zdarzyła mi się pierwszy raz w życiu sytuacja, że coś z papieru zostało przeniesione na ekran i wypadło 100 razy lepiej niż na wyżej wymienionym papierze.


jeśli chodzi o film - Brad Pitt, Edward Norton, Helena Bonham-Carter, śmietanka aktorska! muzyka, wspaniała. w szczególności Pixies - Where Is My Mind? (nie podlinkuję, mam lenia w dupie). natomiast książka. książka, jakże istotna. zawiera tyle prawdy, pięknych cytatów.. i pobudza wyobraźnię, zostawia znacznie większe pole do popisu niż film, w którym wszystko jest już określone i ukazane w dany jeden, jedyny sposób.
"You have to consider the possibility that God does not like you. He never wanted you. In all probability, he hates you."
"It's only after we've lost everything that we're free to do anything.."
Tyler Durden

...sentencję numer dwa chciałabym sobie wytatuować na żebrach, tak swoją drogą.

tych inspiracji mogłabym jeszcze wypisywać i wypisywać dosłownie setki. jest prawie pierwsza w nocy, jestem potężnie zmęczona, co z resztą chyba widać po długości i dbałości poszczególnych opisów moich inspiracji. moja niecierpliwość nie pozwoli mi opublikować tego jutro, gdy wszystko będzie dopieszczone, więc napiszę jeszcze tylko jedno hasło: Mistrz i Małgorzata, Michaił Bułhakow. i wrzucę jeden cytat:
'któż to ci powiedział, że nie ma już na świecie prawdziwej, wiernej, wiecznej miłości? a niechże wyrwą temu kłamcy jego plugawy język!'

dla mojego nosa inspiracją jest zapach starych książek. przełyk i brzuszek radują się, gdy napełnię je herbatą. zieloną, czarną, owocową, czerwoną, każdą. jestem ogromną fanką herbat. podróże to mój konik, lubię poznawać nowych ludzi, nowe miejsca, upajać się pięknymi widokami... gorąca kąpiel to zdecydowanie coś, co koi moje nerwy i relaksuje. lubię oglądać naturę i czerpać z niej inspirację. internet, muzyka, obrazki, zdjęcia czy sentencje to coś co otacza mnie na co dzień. nie trudno czerpać z tego motywację do stworzenia czegoś własnego. lubię filmy, książki (chociaż kiedyś czytałam ich więcej), a przede wszystkim dobre jedzenie i jego uśmiech.

no i pozdrowienia dla pana, który stanie się niedługo zadufanym w sobie, egoistycznym, ekscentrycznym indywidualistą, który nadużywa przecinków i metafor. pan też mnie inspiruje! i reszta moich przyjaciół, których literek imion nie będę tu wymieniać.
a przede wszystkim... B.
moja muza.
kocham każdy Twój milimetr ciała i cały Twój charakter.

poniedziałek, 24 listopada 2014

#066. czy to nadal moje?

- zdarzyło Ci się kiedykolwiek coś takiego w dzieciństwie, że dostałeś np. upragnioną zabawkę albo coś, z czego się mocno, mocno cieszyłeś?
- nie wiem, raczej tak.
ale z ludźmi tak nie działa, że boisz się to zepsuć.
- kontynuując, jak kładłeś się spać, to rano po przebudzeniu nie sprawdzałeś, czy to aby na pewno nadal jest? czy jest Twoje?
- nie
- a ja tak robiłam z każdą rzeczą, ilekroć coś dostałam. sprawdzałam czy nadal jest moje przed zaśnięciem. i po przebudzeniu. i zależnie od tego jak było to dla mnie ważne, sprawdzałam tak przez kolejne dwa dni, czasem trzy-cztery. i wiesz... trochę w innej formie, ale mi to zostało

znalazłam źródło pewnych swych wad. tylko nie do końca umiem je wytłumaczyć. może to zbyt niska samoocena, brak poczucia własnej wartości? nie wiem. coś sprawia czasami, że nachodzi mnie nagle olbrzymi strach. czuję się niebezpiecznie, zagrożona utratą czegoś lub.. kogoś. na tę chwilę umiem wytłumaczyć sobie zazdrość. właśnie na takim przykładzie zabawki, jak podałam wyżej. osoba, z którą związane są te emocje, jest w tym przypadku nikim innym jak zabawką (uprzedzam oczywiście, że tylko na potrzeby tego porównania). a ja? jestem nią tak rozradowana i tak mi na niej zależy, że najchętniej nie spuszczałabym z niej oka.. 
podobno zazdrość jest dla związków dobra, bo podbudowuje relacje, przypomina o sobie wzajemnie partnerom.. ale umiar, wszędzie trzeba go zachować. czy ta sytuacja z dzieciństwa to jakieś fatum, które na mnie ciąży? w głowie mam myśli, czy powinnam to zacząć leczyć. odpowiedź jest oczywista.. tylko czy o pomoc powinnam prosić specjalistę, B., a może siebie samą? 
przede wszystkim muszę być uczciwa w stosunku do ukochanego. i nie tworzyć sobie problemów, których nie ma. dlaczego ja mam do tego takie skłonności? utrudnianie sobie życia, jak to pięknie ujmuje pani profesor od matematyki. kolejne postanowienia, czy one w ogóle mają sens? mój wewnętrzny głos rozkazuje mi się ogarnąć i nie lamentować. okej, to chyba dobry pomysł.

poniedziałek, 17 listopada 2014

#065. autumn

czy zasiadając do pustego edytora tekstu o godzinie 22:40 w pewien niedzielny wieczór uda naskrobać mi się tutaj cokolwiek sensownego? nie wiem. ale wiem, że lubię jesień. mam na myśli taką złotą, polską. wtedy suche, kolorowe liście zdobią chodniki, ciepło ogrzewa twarze i ręce a my nie jesteśmy jakoś szczególnie zasmuceni odejściem lata. mamy czas przygotować się na zimę, która być może i czaruje swoim pięknem, niemniej jednak nie zachwyca mnie w żaden sposób swą temperaturą. cały problem pojawia się wtedy, gdy zamiast złotej, polskiej jesieni mamy ponurą, brzydką chlapę. ludzie, którzy reagują zdrowotnie na zmiany w pogodzie cierpią na złe samopoczucie, bóle głowy i różne, tym podobne. poza tym, kto się non stop weseli gdy na dworze ciemno robi się o godzinie szesnastej, a cały dzień mija w braku ukochanego słoneczka?
mam wrażenie, jakbym próbowała wytłumaczyć jakoś samą siebie. paręnaście ostatnich dni minęło mi nie za ciekawie, wieczorami często pociekły łzy... (w tym miejscu skończyłam pisać, aby móc porozmawiać ze swoim najlepszym przyjacielem, który trochę mnie naprostował. kontynuowałam pisanie następnego wieczoru). owszem, wiem, że każdy człowiek czasami się dołuje i ma do tego prawo, kwestia tylko ile można? dlatego też chciałabym temu zapobiec. mój ukochany, starający się mnie pocieszyć każdym możliwym sposobem, porównuje to do posypywania sobie solą rany. im bardziej się dołuję, tym większy sprawiam ból swojej psychice. i ma w tym sporo prawdy. poza tym, istotna kwestia, o której od długiego czasu wspominam w rozmowach z ludźmi czy we wpisach na blogu - czas najwyższy docenić się to, co się ma. pomijając fakt, że tak już ten świat został stworzony, że niektórzy mają więcej, inni mniej, to po co się dołować tym, czego nie mamy? jestem niepełnosprawna z racji na swoją chorobę. na szczęście nie jest to ograniczenie ruchowe. powinnam być chyba wdzięczna losowi, że nie przykuł mnie do końca życia do wózka. tak samo da się wytłumaczyć całą resztę problemów. 
logiczne jest, iż dla każdego człowieka dana rzecz może być problemem mniejszym lub większym. tylko kurcze... faktycznie - trzeba doceniać to, że mamy tak, a nie inaczej. bo gorzej to może być, niestety prawie zawsze. a lepiej? a lepsze jutro można sobie wypracować każdego dnia. bo mimo słynnego powiedzenia carpie diem - chwytaj dzień, żyj chwilą i nie przejmuj się resztą. człowieka niestety skonstruowano w ten sposób, że zawsze w jakimś stopniu żyje on przeszłością lub przyszłością. zadajmy sobie pytanie, czy nie warto tego zmienić? jak pisałam, na lepsze jutro pracujemy każdego dnia. chociaż może niekoniecznie zdajemy sobie z tego sprawę. myślę już na ten temat od parunastu minut i jedyne, co krąży mi po głowie to tekst piosenki z dzieciństwa. niby to rap, niby hiphop, nie będę się bawić w określanie gatunków, tym bardziej, że piosenkę wykonuje mezo, na którego wiele osób się spina i mało kto go lubi. ale do rzeczy, bo w muzyce to teksty pełnią ważną funkcję, czyż nie?

ktoś sprawił że mam chęć walczyć jak Dawid, 
i powstrzymywać bieg pędzących lawin.
to chyba ważne, że utrzymuję tą basztę
i po burzy czekam na tęczę nad miastem.
ważne gdy patrzysz z nadzieją, że ta niedziela 
nie będzie ostatnią niedzielą.
że jak sobie pościelą ludzie tak się wyśpią. 
jaką postawę przyjmą taką ujrzą przyszłość.
dla tych wszystkich pozdrowienia,
mamy sporo do zrobienia by świat pozmieniać 
przeszłość jest tatuażem – nikt jej nie zmaże.
ważne że potrafimy żyć tu razem.

mamy sporo do zrobienia, a i owszem. ale któż z nas jest supermenem? żeby zmienić świat zacznijmy najpierw od naszej psychiki i nastawienia. doceńmy to, co mamy. no, chyba, że czyimś pragnieniem jest spędzenie życia na łące i patrzenie się na pasikoniki srające tęczą. to wtedy obniżmy sobie leciutko poprzeczkę.

a Tobie B., tym razem nie zamierzam pisać, że Cię kocham, bo doskonale to wiesz, przyjacielu. 
dzisiaj powiem Ci, że dziękuję, że jesteś jedyną osobą, która potrafi mnie ogarnąć, gdy przychodzi potrzeba.
dziękuję, że mnie słuchasz.
i dziękuję, że ze swoimi skrzywieniami umysłowymi nie udałeś się do psychiatry. za bardzo je kocham i sprawiają mi zbyt wielki ubaw, jak nowa zabawka dla niemowlaka.

dzisiaj płakać nie zamierzam.

piątek, 14 listopada 2014

#064. i don't care about your possibility

jestem szesnastoletnią nastolatką. świeżo upieczoną licealistką. choruję na mukowiscydozę, przez co mam nauczanie indywidualne. pomijając dość istotny fakt, że gdy skończyłam gimnazjum wszyscy kazali mi iść do liceum nr D (jeee, zakodowane w systemie heksadecymalnym, tyle się nauczyłam w tej szkole przez miesiąc!), ja jak głupi osioł uparłam się na liceum nr E. po co? nie wiem. wydawało mi się, że bardziej będę pasować do tej szkoły. sądziłam, że jest lepsza i, że osiąga wyższe wyniki maturalne.
starosta odpowiedzialny za przyznawanie godzin nauczania indywidualnego przyznał mi ich zaledwie dwanaście. DWANAŚCIE. przedmiotów w szkole mam szesnaście, rezygnując z wfu i etyki/religii, nadal zostaje ich CZTERNAŚCIE. DWANAŚCIE GODZIN LEKCYJNYCH NA CZTERNAŚCIE PRZEDMIOTÓW SZKOLNYCH. parodia? bo ja uważam, że tak. przeciętny licealista ma ich w tygodniu 32. a ja mam zdać maturę z rozszerzonego polskiego czy angielskiego z czterema lekcjami w miesiącu. niby w drugiej klasie mam szansę zyskać aż jedną godzinę do tych przedmiotów, szaleństwo! ale co ze szkołą? jest niesamowicie wymagająca. poza tym, przypominam, że to liceum ogólnokształcące. nic sobie nie robiłam z komentarzy ludzi, którzy mówili, że w liceum jest znaczna różnica poziomu, jest ciężej, etc.. no i doznałam szoku. chociaż moje oceny nie wskazują na to, że miałabym problem z przejściem do następnej klasy, nie dostaję już tyle 4 i 5. a o szóstkach to w ogóle mogę pomarzyć. zdarza mi się znacznie więcej trójek, czasami dwójek. a i jedynka trafi się częściej, niż miała w zwyczaju w gimnazjum. tylko.. że to jest normalne. powoli otrząsam się z tych najgorszych ocen, ze zdziwienia, jakiego doznałam gdy poznałam kryteria z różnych przedmiotów. to nie to samo co w gimnazjum, gdzie łapałam wszystko na lekcji, odrabiałam w domu, czasami coś doczytywałam i łapałam cudne ocenki. 
tylko ze strony moich rodziców mam zero, dosłownie Z E R O zrozumienia. chociaż oni twierdzą inaczej, bardziej liczy się to, co ja czuję. nie mają do mnie zaufania. zawsze wychodziłam z ładnymi ocenami, nawet jak radziłam sobie gorzej, bo mam po prostu za wysokie ambicje. a oni tylko mnie dociskają, męczą, uważają, że za dużo czasu poświęcam B., komputerowi czy jakimś bzdetom. tak naprawdę nie widzą nic, nie wiedzą, kiedy się uczę, a kiedy nie, bo nie ma ich w domu. gdy dostanę piątkę - słyszę komentarz "fajnie!". lecz kiedy wpadnie mi jedynka, dwójka albo trójka, potrafią tylko mówić jakim to jestem śmierdzącym leniem, nieukiem i, że do niczego nie dojdę w życiu. naprawdę, wbrew pozorom to nie jest motywujące. jestem nastolatką. poświęcam na naukę parę godzin dziennie, w zależności od potrzeby. nie mogę więcej, bo mózg mi się spali. potrzebuję czas na spacer, na pogranie w grę komputerową, na spotkanie się z chłopakiem, ze znajomymi... czy tak trudno to zrozumieć? dlaczego oni umieją mieszać się tylko wtedy, kiedy coś pójdzie mi gorzej, a na co dzień mają mnie w dupie?
w dodatku.. ta szkoła.. to chyba była moja najgorsza decyzja w życiu. to grono pedagogiczne wręcz odrzuca. jest niesamowicie chamskie i ubliżające, a to wszystko pod kołderką fałszywego uśmiechu i umiejętnie dobranych słów. jeszcze gdy słyszę komentarze, że zasłaniam się chorobą.. śmiechu warte. nigdy, ale to nigdy w życiu nie dałam się uznać za gorszą/słabszą w celu ułatwienia sobie czegoś! albo gdy mówią, że mukowiscydoza to ciężka choroba, bo nerki i w ogóle.. kpina. 
podjęłam kroki, aby w przyszłym roku szkolnym przepisać się do LO nr D. wszystko zależy od miejsc na nauczanie indywidualne dla uczniów. błagam, oby tylko mi się udało.

a co poza szkołą, leniwa, niezorganizowana, zakompleksiona licealistko? 
chciałabym powiedzieć, że wszystko spoko. niestety nope, i can't do it if i wanna be honest with you.
odkąd wyszłam ze szpitala (tak, byłam w nim, zapomniałam wspomnieć, bo ostatnio jakoś nie miałam weny na bloga..) - w którym wykryto mi żylaki na żołądku I stopnia, zapalenie i nieprawidłowe przepływy krwi w wątrobie, za mało wapnia w kościach, wadę postawy, zatoki zawalone polipami (możliwe, że czeka mnie operacja laryngologiczna) i odwodnienie - nie czuję się za dobrze. dostałam tam bardzo silne antybiotyki - levofloxacin, na który nawet musiałam podpisać zgodę (antybiotyk spoza rejestru, czy coś takiego?) oraz biseptol wspomagająco. po co to było? nie wiem. położyłam się do szpitala w bardzo dobrym stanie zdrowotnym, delikatnie podziębiona. mimo, iż bardzo się buntowałam, zrobiłam to, ponieważ mają takie zasady. leczą pacjentów z muko co około pół roku, nawet jeśli nic im nie dolega. w trakcie pobytu oczywiście załapałam silną infekcję, ale udało mi się jej pozbyć w miarę szybko. co po opuszczeniu szpitalnych murów? bo pominę fakt, jak to mi źle w szpitalu, bo jestem w małej sali, czuję się samotnie, nie mogę otworzyć nawet jebanego okna, tym bardziej wyjść na dwór  n a w e t  na teren szpitala z osobą dorosłą. gdy wyszłam ze szpitala (z masą leków, w aptece zostało około 600zł), sądziłam, że powoli moja kondycja wróci do normy. niestety tak się nie stało. od około miesiąca czuję się fatalnie pod względem fizycznym. kaszlę, duszę się, męczy mnie wchodzenie po schodach i takie podstawowe czynności. walczyłam również z olbrzymim bólem stawów kolanowych (prawdopodobnie efekt uboczny od levofloxaciny), który już w tej chwili jest minimalny. w ubiegłym tygodniu załapałam jelitówkę. wymioty, biegunka, ostry ból brzucha, taka sytuacja. schudłam 4kg. tak moi drodzy, mimo złego samopoczucia fizycznego, po szpitalu miałam około 43kg. teraz ponownie przywitałam trójkę z przodu. 

nie ma co dalej lamentować, zwłaszcza, że notka wygląda jak wieczny ból dupy zdruzgotanej nastolatki, więc podsumuję tak tylko sama dla siebie:
- od rodziców słyszę, że się nie uczę, że jestem leniem, że nie robię nic w domu, nie wychodzę z psem i w ogóle, że nic nie robię (najs! chyba muszę obojgu wymienić okulary!);
- mówią również, że nie przykładam się do rehabilitacji i, że nie jem wystarczającej ilości posiłków (ciekawe jakim cudem przytyłam do 43kg?);
- schudłam 4kg (czyli jak kilkumiesięczna praca poszła się je*ać);
- nie mam nawet apetytu, żeby to naprawić!;
- nie osiągam zadowalających mnie samą wyników w nauce (za wysokie ambicje się kłaniają);
- mój organizm jest strasznie osłabiony (włosy mi wypadają, paznokcie się łamią, brak mi jakiejkolwiek kondycji, ciągle mi zimno i jestem senna all the time. poza tym nie wiem co z tą infekcją, bo nie mogę bez leków przespać nawet spokojnie nocy);
- fakt, iż mamy jesień też nie wpływa na mnie dobrze (już nie mogę poruszać się autobusami, chodzić do sklepów, na imprezy czy cokolwiek, muszę unikać infekcji jak niemowlę po przeszczepie serca, czy coś w ten deseń ._.);
- wpadłam w lekkiego dołka i mam częste huśtawki nastroju, przez co coraz częściej mi źle, płaczę, kłócę się z B. i jestem trochę agresywna;
mam mukowiscydozę (przegrałam życie);

no i...
po raz kolejny w ciągu ostatnich dni krążą mi po głowie myśli o samookaleczeniu. nie żartuję, nie przesadzam, mówię poważnie. strasznie mnie to męczy. boję się, że jak tak dalej pójdzie to pójdę za tymi myślami. ale nie chcę. nie dość, że resztki rozumu nie zrobią tego dla samej mnie, to przecież obiecałam B...

a tutaj trochę optymizmu w tym nieprzyjemnym poście.
if i was a flower growing wild and free
all i'd want is you to be my sweet honey bee

B., kocham Cię.
jesteś dla mnie wszystkim, a bez Ciebie jestem niczym.
dziękuję Ci, mój najlepszy przyjacielu.

wtorek, 21 października 2014

#063. i swear i lived


jeszcze nigdy nie płakałam tak mocno przy piosence.
i nigdy nie znalazłam takiej, która opisywałaby to, co mam w sercu każdego kolejnego dnia.
chciałabym przeżyć swoje życie tak, aby w chwili śmierci móc sobie powiedzieć coś w tym rodzaju, że po prostu zrobiłam wszystko tak, jak chciałam i wzięłam z życia wszystko, co tylko mogłam:

I, I did it all
I, I did it all
I owned every second
That this world could give
I saw so many places
The things that I did
Yeah, with every broken bone
I swear I lived

CF'ko, pokonam Cię kiedyś

czwartek, 25 września 2014

#062. plan naprawczy

natchnięta zadaniem, które zadała mi pani profesor od podstaw przedsiębiorczości, postanowiłam umieścić je na blogu, w formie bardziej intymnej i przerobionej. prawdziwej. otóż, o co chodziło w tym zadaniu? dostałam kartkę z narysowanym człowieczkiem na środku, od którego odchodziły różne promienie. koniec promienia oznaczał szóstkę, a jego początek jedynkę. wypisane były na nich różne rzeczy, typu "wiem, na czym mi zależy", "znam dobrze co najmniej jeden język obcy", "potrafię współpracować z innymi" i kilka podobnych. przy każdym promyczku miałam zaznaczyć pisakiem linię do cyferki, określając, na ile czuję się w czymś mocna. na te, które były najkrótsze musiałam ułożyć plan naprawczy. część wyszła mi tak dobrze, że stwierdziłam, że warto ją tu zapisać, bo blog jest jednak miejscem bliższym mi niż zeszyt przedmiotowy. a jeśli plan jest naprawdę istotny, stąd łatwiej będzie mi go przestrzegać.

nie boję się konfliktów i potrafię je rozwiązywać
rzecz, nad którą samodzielnie staram się pracować od dłuższego czasu, ponieważ bardzo mnie to w sobie irytuje. bardzo często wyolbrzymiam problemy i prowokuję się i innych do niepotrzebnych kłótni z najbliższą mi właściwie osobą - moim ukochanym.
CO ZAMIERZAM, CO JUŻ ROBIĘ:
gdy tylko zauważam, że rozmowa zmierza w kierunku kłótni, mówię sobie, żebym zastanowiła się w środku, czy warto. natychmiast w mojej głowie pojawiają się wszystkie obrazy wspólnie spędzonych chwil, kiedy śmiejemy się oboje, kiedy widzę jego uśmiech, patrzę w jego oczy, w których widzę cały swój świat, myślę o naszych planach, marzeniach, ambicjach i... wyciszam się. większość złości po prostu ze mnie ulatuje. jak mogę gniewać się na kogoś, kogo kocham tak mocno? no, a gdy tylko przestaję prowokować konflikt, zwykle problematyczna sytuacja ustaje.
innym, trudniejszym krokiem, jest nie dopuszczenie nawet do swojego zdenerwowania. tymi samymi metodami, z tą różnicą, że wymaga ona więcej pracy. analizy dokładniej rzecz ujmując, która wyjaśnia mi, czy tak naprawdę mam się o co złościć, wiedząc, jakie to niesie za sobą często nie-kolorowe konsekwencje.

mam bardzo słomiany zapał
zdarzają się u mnie sytuacje tzw. "napadów motywacji", jak pozwoliłam sobie to zgrabnie nazwać. charakteryzuje się to obraniem sobie nowego celu, do którego spełnienia namiętnie dążę przez kolejny.. no właśnie, tydzień? czasami ewentualnie dwa tygodnie? gdy przestaje układać się po mojej myśli, łatwo rezygnuję. motywacja i cel wraca do mnie po paru miesiącach ponownie, niestety z takim samym skutkiem.
PLANUJĘ:
udowodnić sobie, że mam dość motywacji i samozaparcia, aby dać radę dojść do obranego sobie celu. na początek pierwszy, ważny dla mojego zdrowia, w którym próbuję trwać od jakiegoś czasu. żeby było bardziej realnie, obniżę sobie ciężką do przebrnięcia poprzeczkę, którą przyjęłam za pierwszym podejściem. mianowicie, do końca roku 2014 przytyję do 45 kilogramów. jeżeli mi się uda, udowodnię sobie jednocześnie, że stawiając realne cele - jestem w stanie je osiągnąć. czy to wystarczy? przekonam się z czasem.

chociaż jestem pewna, że moja mama wymyśliła by na mnie jeszcze multum słabości, w których powinnam się podciągnąć, to sama świadoma jestem tego, co muszę zdziałać. z ważnych założeń typu dbanie o zdrowie, łykanie wszystkich leków itp.udało mi się już wypracować postęp. dzięki czemu? dzięki motywacji. kwestia, komu ją zawdzięczam jest dosyć oczywista. 
te mniej ważne, typu co muszę ogarnąć po powrocie ze szpitala (a właśnie, w poniedziałek ląduję tam na około dwa tygodnie, znowu obejrzę multum filmów, a w chwilach nudy będę pisać) siedzą mi w głowie, wystarczy, że przeniosę je do notatnika w telefonie i będę sobie o nich przypominać. no i zawezmę się do ich spełnienia. ale wiem, że to zrobię. staram się być bardziej systematyczna, eeh. pracuję nad sobą, ciekawa tylko czasami jestem, czy ktokolwiek to zauważa.
co jeszcze? pochwalę się. czekam na jutro. na koncert zespołu mojego dzieciństwa (Starego Dobrego Małżeństwa) w moim mieście. 
podsumowując, niesamowicie mi dobrze. jestem kochana, kocham. jestem szczęśliwa, zdrówko mi nie dokucza. mam plany, ambicje i marzenia. czy kiedykolwiek wszystko w moim życiu układało się tak pięknie?

wtorek, 23 września 2014

#061. odpowiedzialność

za własne czyny jak i błędy trzeba brać odpowiedzialność. kierując się zasadami chociażby moralności czy łatwiejszego życia nie powinniśmy mieć ku temu żadnych wątpliwości. i chociaż chodzi mi o każdą możliwą sytuację z dnia codziennego, te najbardziej 'ważne' (brak mi ambitniejszego słowa) przedstawią to, co mam w głowie najlepiej. lecz trzeba pamiętać, że siedząc po nocach na kompie nie wyśpicie się do pracy/szkoły, zawalicie swoje obowiązki i również będzie to błąd, za który trzeba ponieść konsekwencje. tak samo gdy wydacie pieniądze odłożone na rachunki i kupicie sobie.. cokolwiek, czego nie powinniście, bo to pieniądze na rachunki. nawet jeśli potrzebujecie nowego żelazka, rachunki są ważniejsze, bo inaczej elektrownia odetnie prąd w domu. tak, to również jest odpowiedzialność, tylko objawiająca się w prostszym zagadnieniu. ale ruszajmy, do rzeczy! gdy człowiek decyduje się na współżycie z drugą osobą, musi być przygotowany na wszelkie konsekwencje. czasami dlatego lepiej jest poczekać lub chociaż pomyśleć jak i co można robić, żeby nie zrobić. okej, seks. posuńmy się zatem o krok dalej, mianowicie, kiedy ktoś zakłada rodzinę - musi się liczyć z tym, że dzieciom trzeba poświęcić czas, pieniądze i dużo nerwów. problem powstaje, gdy niezbędna do wychowania staje się osoba trzecia. niania, siostra, babcia, whatever. wiem, jak sytuacja wygląda w tym drugim przypadku, bo zajmuję się moim młodszym rodzeństwem już od paru lat. mając ledwie skończoną podstawówkę pałałam chęcią do pomocy przy nowo narodzonym dziecku. również w późniejszych miesiącach tudzież latach rodzice zawsze mogli na mnie liczyć. z czasem to po prostu mnie przerosło. ja oraz niania spędzamy z małą większą część doby. brak porządnego wzorca trochę moją siostrzyczkę rozpuścił. tak samo jak spełnianie większości jej zachcianek przez rodziców. próbuję być często autorytetem, ale nie można ode mnie wymagać niemożliwego, jestem tylko szesnastolatką! nastolatką, o właśnie! młodość, tyle cennych przeżyć, znajomości, nowe doświadczenia! poprzez ilość czasu spędzanego nad siostrą większość tego mnie omija. choroba odbiera mi kolejne parę procent, nie da się zaprzeczyć. a na koniec tego wszystkiego i tak usłyszę, że nie pomagam swoim rodzicom wcale a wcale. no i oczywiście, że jestem leniem.
przeszła mi przez głowę myśl, jakoby nawiązać do konfliktu pokoleń, który moje natchnienie kazało mi uwiecznić w internetowej sferze jakiś czas temu. tyle, że tutaj problemem nie jest brak zrozumienia. problemem jest to, że moi rodzice nie umieją szerzej otworzyć oczu na to, co robię, a wcale przecież bym nie musiała. daję się wykorzystywać¿, nie tylko mój mózg mi to szepcze do ucha.
staram się stawiać czoło odpowiedzialności, która kryje się za moimi decyzjami i postępkiem. czy mi się to udaje? nie jestem pewna, lecz mniemam, że chęci się tu liczą. mam swoje wady, między innymi niewyparzony język, który idzie w parze z czymś w rodzaju po-co-przemyśleć-wypowiedź-lepiej-najpierw-ją-ukazać-rozmówcy. może i czasami uciekam od konsekwencji, na przykład gdy palnę coś idiotycznego, ale nikt nie jest idealny. na szczęście, nie mogę sobie odmówić próbowania, takiego rzetelnego.
o co mi chodzi w tej notce? wyładowałam swoje nerwy, nim zdążyło się ich zgromadzić więcej niż powinno. a ludzi, którzy to czytają, mogę prosić o podejmowanie w życiu przemyślanych decyzji, szczególnie tych większych. no i wzięcie za nie odpowiedzialności. nie musicie być sztywni, bądźcie dobrymi ludźmi :)

♥ ♪

piątek, 19 września 2014

#060. czujny obserwator

jakże zadziwiają mnie, codziennie spotykane przez mój baczny wzrok, ludzkie twarze na ulicach. mieszkam w niezbyt dużym mieście i zawsze byłam przekonana, że osoby postrzegane w przypadkowych sytuacjach będą pod wpływem bodźca pojawiać się w mej głowie ponownie. mówiąc tu o bodźcu, mam na myśli kolejne zetknięcie się z nimi. a tu moje zdziwienie przeogromne, gdy nie myśląc o problemach dnia codziennego spotykam na ulicy kobietę i uświadamiam sobie, że przecież nigdy jej nie widziałam. wraca z zakupami z marketu, pewnie jest stąd, miejscowa. z resztą, pierwsza stolica nie opływa w niezliczoną ilość turystów, bo najzwyczajniej w świecie nie ma tu czego podziwiać. ale chwila, wróćmy do owej pani. jaka jest jej historia? co ma zamiar zrobić w ciągu najbliższych lat, niech mi chociaż powie swoim wyrazem twarzy co ugotuje na obiad! niech to licho, po co mi ta wiedza w życiu? widzę ją pierwszy i może nawet ostatni raz, dlaczego poświęcam tyle myśli na jej osobę? jaki ma charakter? jak wspomina swoje dzieciństwo, było kolorowe? zaraz potem przechodzę do dziewczynki która idzie z tatą kilka metrów dalej. zadaję podobne, to znaczy tak samo głębokie i istotne (ironicznie oczywiście) pytania. kieruję je do mojej głowy. z automatu otrzymuję kilka odpowiedzi, oczywiście żadna z wymyślonych nie zostaje wybrana, przecież nie mogę mieć racji i poznać człowieka patrząc się na niego. na następnym zakręcie młoda dziewczyna, całkiem smutna. może dałoby się jej jakoś pomóc? słucha muzyki, ciekawi mnie przeogromnie czego konkretnie. może próbuje się nią pocieszyć, a może tylko bardziej dołuje. dlaczego nie mam na nią wpływu, mogła by się uśmiechnąć i docenić to, co ma... a może wcale nie ma tak wiele. jej sytuacja materialna może być kiepska, wszystko się może zdarzyć. obserwuję coraz to nowych ludzi i na chwilę interesuję się ich życiem. tylko.. po cóż mi to? najwygodniej jest, gdy obserwuję ich zza okularów przeciwsłonecznych, bo jeśli człowiek wyda się miły, to po co patrzeć bezczelnie?
właśnie o to mi dokładnie chodzi. oceniając sytuację materialną owej kobiety, muszę mieć się na czym oprzeć. opieram się więc na ubiorze i stylu bycia, z którego wnioskuje, że jest tak, a nie inaczej. czyli.. co robię? biorę pod uwagę swoje pierwsze wrażenie. oceniam po wyglądzie. jakże powinnam się karcić w tej chwili w tej mojej malutkiej, głupiutkiej główce! lecz co mogę zrobić, to jest bardziej kuszące ode mnie. tak samo biorę pod uwagę plotki, które ludzie rozgadują. nawet jeśli są prawdą, to jak mogę mieć czelność brania je pod uwagę przy bliższym spotkaniu? potem pojawia się we mnie taka niechęć do ludzi, a ja się dziwię, czemu z wiekiem i kolejnymi znajomościami coraz trudniej mi zaufać obcej osobie. czy kierując się uprzedzeniami (pamiętając, że żyjemy w takich, a nie innych czasach) usłyszanymi od poznanych mi już ludzi wobec obcych, mogę, a raczej winnam siebie nazwać złym człowiekiem? bo to nieprawidłowe, prawda?

sobota, 30 sierpnia 2014

#059. ojciec

w takich chwilach, kiedy rodzice się kłócą, albo gdy tata jest do mnie wyjątkowo chamski lub agresywny, przelatuje mi przez głowę większość mojego dzieciństwa. pomiędzy kartkami z magicznymi wspomnieniami, tymi zwykłymi i gorszymi, jak na przykład szpitale, widnieje pustka. pustka, która z czasem gdy robię się starsza, zaczyna mi coraz bardziej dokuczać. pytanie tylko, czym pragnęłabym ją uzupełnić. brakowało mi za dzieciaka mojego ojca. mężczyzny, który byłby dla mnie wzorem, ideałem, moim księciem, tak jak dla większości malutkich dziewczynek, moich koleżanek. co prawda wiele ich nie miałam, ale będąc dobrym obserwatorem wychwytałam relacje międzyludzkie chociażby bawiąc się w parku w piaskownicy. nie mam ani jednego wspomnienia zabawy z moim tatą. zawsze był zbyt zmęczony po pracy, odsyłał mnie do pokoju, żebym sama się sobą zajęła i kładł się przed telewizorem. tam często zasypiał, a mi się obrywało gdy hałasowałam i go budziłam. co zabawne - konkurencja była u nas na porządku dziennym. ale nie, nie w ramach urozmaicenia czasu sportowymi igraszkami lub czymś w tym stylu. ojciec był zazdrosny o czas, jaki poświęca mi mama. będąc schorowanym dzieckiem, otrzymywałam go znacznie więcej i często dla taty już brakowało. po tylu latach zastanawia mnie jednak, dlaczego nie potrafił spędzić czasu ze mną i z mamą, tylko tak bardzo pragnął być z nią sam na sam. rozumiem, małżeństwo, intymność i tak dalej. ale przyrzekam, że sytuacji gdy zasiadł z nami do jakichś wspólnych zabaw było tyle, że mogłabym je zliczyć na palcach obu rąk.. lub nawet jednej. mam do niego również ogromny żal o to, że nigdy nie przeczytał mi książki. bajki na dobranoc, czegokolwiek. na pewno mnie kochał. tylko okazywał to.. nieprawidłowo. bardzo materialnie, często zdobywał się na gest zabrania mnie do jakiegoś wesołego miasteczka, parku linowego czy innej wariacji w weekend. kupował mi też wszelakie prezenty, zawsze dbał o to, żebym miała fajny telefon czy jakąś zabawkę, którą i tak się ze mną nie pobawił. doceniam to, nie powiem, że nie. życie nauczyło mnie doceniać sporo drobiazgów. ale po co były te drogie rzeczy, skoro najbardziej w świecie chciałam mieć w nim oparcie? najważniejsze drobne uczynki, których tak mi brakowało. 
a po latach, będąc nastolatką, boję się go. nie umiem z nim rozmawiać, każda moja próba, a przynajmniej znaczna ich większość - kończy się moim płaczem albo jego wrzaskiem. pamiętam sytuację sprzed trzech lat, gdy zapragnęłam pofarbować sobie na wakacje włosy. z mamą wszystko było ustalone, ale kazała mi udać się po zgodę do ojca. poszłam więc, całkiem pewna siebie. leżał z laptopem na łóżku, a ja stanęłam w progu drzwi. kazał mi do siebie podejść, zrobiłam to. powoli cała moja pewność siebie znikała. zaczęłam opisywać sytuację, że koleżanki tak mogą i ja też bym chciała, a kiedy tylko kończyłam mówić łzy ciekły mi po policzkach. ojciec nie powiedział w tym czasie nic, nawet na mnie nie spojrzał, a ja byłam przerażona jak zbity pies. czego się bałam? nie do końca pamiętam, wiem tylko, że krzyku i złości, która była mi całkowicie niepotrzebna. za dużo na mnie krzyczał, zbyt często próbował podnieść rękę, z różnym skutkiem, żebym potrafiła go traktować teraz jako przyjaciela, za którego usilnie się podaje. również podczas robienia takich afer groził mi, że zniszczy mi życie, że będzie mi zakazywał wychodzenia gdziekolwiek i z kimkolwiek, bo najzwyczajniej w świecie na to nie zasługuje. mówił, że nie obchodzi go moja depresja, moje problemy, chciał żebym działała jak w zegarku z każdą jego zachcianką. ba! żebym potrafiła z nim rozmawiać chociażby na stopniu rodzicielskim (który zrozumiałam również z moich uważnych obserwacji znajomych mi rodzin). nie potrafi zrozumieć wielu sytuacji, dać mi wolności.. prawda jest taka, że ojciec jest strasznym cholerykiem, hipokrytą i często - jak się okazuje - agresorem. bardzo dużo spraw rozwiązuje kłótniami, krzykiem, upiera się, żeby wyszło na jego. chociaż zwykle nawet nie ma racji, nie potrafi tego zauważyć. wyzywa mnie, że nic nie robię w domu, podczas gdy sam leży z laptopem na łóżku, bo jest tak zmęczony dniem w pracy, że nie może nawet po sobie posprzątać naczyń.
napisałam kiedyś list. do.. nie wiem kogo, może do siebie? żeby zebrać w całość wszystko co czułam w danym momencie. tak mi poleciła kiedyś moja psycholog. gdy miałam ochotę na pocięcie się, sumowałam wszystkie emocje na kartce, żeby potem jej to pokazać (czego zdążyć nie zrobiłam, bo przestałam korzystać z jej pomocy). na tej kartce napisałam, że nie dogaduję się z ojcem. nie wiem jakim cudem, ale będąc kiedyś w moim pokoju znalazł ją i przeczytał. nie odzywał się do mnie potem kilka dni, bo rzekomo taki ból mu zadałam. ah, prawda podobno boli najbardziej. szkoda tylko, że poznał zaledwie jej ziarnko.
istnieje podobno taki paradoks, że kobieta, której ojciec był alkoholikiem oczywiście realnie nie chce znaleźć takiego samego męża, ale podświadomie wybór pada właśnie na podobny charakter. chociaż mój ojciec nie pije, ja podałam najprostsze porównanie. myślę czasami, że to kolejny mężczyzna, który w jakimś ułamku mnie niszczy. podświadomy wybór mojego pierwszego chłopaka padł na mojego byłego, który w sumie charakter do ojca miał całkiem podobny (+ bardzo znęcał się nade mną psychicznie i był mitomanem), mimo, że tak tego nie chciałam. oby dana mi druga szansa była w pełni wykorzystana.
marzy mi się za parę lat powiedzenie tego wszystkiemu ojcu prosto w twarz. chociaż mam wrażenie, że musiałabym go przywiązać to krzesła i zakneblować, żebym swobodnie mogła powiedzieć chociaż jedno słowo. tak, tragiczne.

poniedziałek, 11 sierpnia 2014

#058. drogi B.

w życiu człowieka różnorakie zdarzenia mają większy lub mniejszy wpływ na jego przyszłość. wydawać by się mogło, że pojedyncze uruchomienie komputera w celu pogrania w grę nie zmieniłoby w moim życiu kompletnie nic. bo to w końcu drobiazg, prawda? lecz gdybym właśnie te parę miesięcy temu nie dołączyła do jakiejś zabawnej konferencji na skejpie ze znajomymi, nie poznałabym Ciebie. zabawne, prawda? pozostaje kwestia czy to przypadek, czy może przeznaczenie. chyba to drugie. wydaje mi się, że każda żyjąca istota na tej Ziemi ma jakieś powołanie. chociaż nie zawsze jest go świadoma, to ono i tak istnieje.

lubię wieczory, spacery po ciemku i tę atmosferę, która jest ich nieodłącznym elementem. pamiętam, kiedy zabrałeś mnie na taki w pewien lutowy, chłodny dzień. wiesz, co wtedy wyszeptałeś mi do ucha? pierwszy raz usłyszałam "kocham Cię". pomijając fakt, że nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak głębokie i szczere było to wyznanie, Ty już wtedy wiedziałeś ile niesie za sobą obietnic, konsekwencji, radości i smutków. oczywiście, wtedy może trochę mniej dojrzale, ale czując do Ciebie to samo - zapewniłam Cię o tym w odpowiedzi. codziennie odbija mi się echem w uszach to zdanie. wypowiedziane takim samym tonem, mocą i napełnione nadzieją. 

nie wiem po co tworzę w sobie te wszystkie chwile zwątpienia. ewoluują one potem w różne iluzje, problemy, depresje czy kłótnie. chciałabym umieć sobie wytłumaczyć, dlaczego próbuję czasem na siłę odepchnąć od siebie ludzi. możliwe, że to wewnętrzna sprzeczność, która z jednej strony mi mówi, że powinnam narażać na zmartwienia związane z moją chorobą jak najmniejszą ilość osób, a z drugiej błaga mnie od środka, żebym przestała tuszować emocje i żyła swobodnie, na sto dwadzieścia procent. sam odpowiedz sobie na pytanie, która częściej wygrywa. napisałam o iluzjach, prawda? masz rację, wygenerowałam sobie coś, w co wierzę. potwora, którego karmię strachem. boję się końca. chciałabym pobyć tu z Tobą jak najdłużej. chciałabym się nie martwić, ale wszyscy dookoła zawsze mi mówili, że przez mukowiscydozę będę żyć krócej. przyjęłam to jako prawdę, a w pogorszeniach stanu zdrowia chcę być gotowa na wszystko. tylko... czy to jest właściwe podejście? przyznaję Ci rację. każdy kiedyś umiera, a objęty przeze mnie sposób myślenia jest cichym i powolnym zabójcą. nadaje się tylko do odrzucenia na bok. czego mi więc potrzeba? zaproponowałeś zaufanie. tyle, że ja Ci ufam. ten mur już pokonałam i darzę Cię największym zaufaniem na jakie mnie stać. jak przyglądam się temu z innych perspektyw, to wyobrażam sobie siebie, spadającą w otchłań. spadam, powoli spadam, w korytarze świateł, w pomruki znaczeń. spadam, jakby nie było, całego świata, jak by nie było nawet mnie. wiesz co mnie chroni? Ty. trzymam się usilnie Twojej dłoni, wymachując nogami w powietrzu. potrzebuję tylko podciągnięcia. rozumiesz tę symbolikę? dla zmienienia podejścia i uwierzenia we własne siły, medycynę i długie życie nie potrzebuję nadziei. mam jej w sobie bardzo dużo. musisz mi tylko pomóc dokopać się do jej masywnych pokładów. nie pytaj w jaki sposób, bo robisz to każdego dnia. dla efektów trzeba czasu. a żeby nie zgubić celu, przypominam go sobie codziennie. odbija mi się echem w uszach to zdanie. wypowiedziane takim samym tonem, mocą i napełnione nadzieją. nie warto, abym robiła z siebie męczennicę. jestem chora, ale zasługuję na Ciebie i na Twoją miłość. poza tym, jeśli Ty znasz konsekwencje, na które się piszesz i chcesz tylko przy mnie być i mnie kochać oraz mi pomagać, to w czym problem? tak jak większość swoich barier i tę wypadałoby pokonać. żebym zaakceptowała to, że będziesz nawet kiedy wszystko dookoła się posypie. dasz sobie radę z tym co na Ciebie upadnie, po czym samemu pomożesz mi wstać z ruiny. jesteś niesamowicie silnym mężczyzną, to dlatego czuję się przy Tobie tak bezpiecznie. wiesz jaki też jesteś? inteligentny. często przejawiasz tę cechę wtedy, kiedy z mojej strony nie ma jej ani odrobiny, czyli wtedy, kiedy jest na nią największe zapotrzebowanie. co ja bym bez Ciebie zrobiła?

- Co jeśli któregoś dnia będę musiał odejść? - spytał Krzyś, ściskając misiową łapkę. - Co wtedy?  
- Nic wielkiego - odparł Puchatek. - Posiedzę tutaj i poczekam na Ciebie, bo jeśli się kogoś kocha, to ten ktoś nigdy nie znika, tylko siedzi i gdzieś na Ciebie czeka...

 nie upadnę w tę otchłań. obiecuję Ci, że będę trwać przy każdym możliwym ratunku, aby móc jak najdłużej być obok Ciebie. kto przecież zastąpi mnie w przytulaniu Cię, wyznawaniu Ci miłości, ocieraniu Twoich łez, moczeniu Twoich t-shirtów swoim płaczem, irytowaniu Cię wygłupami i dawaniu Tobie powodów do dumy? nikt tego nie robi w sposób tak unikatowy i niepowtarzalny jak ja, prawda? wiesz, jeszcze nigdy nie zależało mi tak bardzo na dopełnieniu danego komuś słowa jak na tym, gdy mówię Ci, że będę przy Tobie na zawsze. jak żyłam nie czułam takiej dawki motywacji i siły do spełnienia tej konkretnej obietnicy.

jestem Misiem o Bardzo Małym Rozumku i długie słowa sprawiają mi wielką trudność, dlatego w ramach podsumowania napiszę tylko dziewięć literek z dodatkiem znaku interpunkcyjnego.

kocham Cię!

sobota, 26 lipca 2014

#057. happiness is easy

spoglądam na prawie pusty edytor tekstu. wiecie co? uśmiecham się. od ucha do ucha.
siedzę przy biurku i zerkam na niego. mój ukochany, zmęczony wczesną pobudką i staraniem, aby dostać się do mojego mieszkania jak najszybciej, żeby być pierwszą osobą, którą ujrzą moje oczy po pobudce. uwielbiam to, jak się stara i angażuje, tę troskę, której właściwie nie miałam nigdy okazji zaznać. patrzę się na jego usta. strasznie chętnie bym je pocałowała, lecz nie chcę go zbudzić. wygląda przecież tak spokojnie, beztrosko. całą tę moją euforię powoduje świadomość, że jest mój. i jego obietnica, że będzie przy mnie dopóty, dopóki będę tego chciała. wierzę w to. właściwie tak jak w każde jego wyznanie miłości. kocham go, strasznie mocno :)

wczoraj spełniło się jedno z moich marzeń. udało mi się uczestniczyć w koncercie happysadu, tzn. mojego ukochanego zespołu, którego słucham namiętnie już od dobrych dwóch-trzech lat. Margonin, miasto organizujące owe wydarzenie, oddalone od mojego o jakieś sześćdziesiąt kilometrów. na miejscu znalazłam się z moją przyjaciółką, ukochanym oraz ojcem - kierowcą. w sumie nie ma większego sensu, abym opisywała cały koncert. wrażenia były niesamowite, darłam się przy każdej piosence, towarzysząc Kubie (wokaliście) przy śpiewaniu. najistotniejsze jest wszystko to, co działo się po zejściu chłopaków ze sceny. dogadałyśmy się z menadżerem, opowiadając mu o naszej petycji, którą nawet ze sobą zabrałyśmy. no i... moment kulminacyjny... dostaliśmy się na backstage! mieliśmy okazję poznać artystów, dostać ich autografy i nawet podpisy na ów petycji. postrzelaliśmy parę fotek, jak i klasycznych 'selfie' z rąsi. zamieniliśmy kilka słów, uścisków dłoni. na prawdę, będę to wspominać tak pięknie! nie spodziewałam się kompletnie, że chłopacy są tak otwarci na swoich fanów, że się nimi interesują.

co więcej, przy spełnianiu mojego marzenia towarzyszył mi on, co jest dla mnie strasznie ważne. może to bez sensu, ale jednak świadomość, że mężczyzna mojego życia jest przy tak istotnej dla mnie chwili dodaje mi taki bonus +25% do szczęścia. a to dopiero początek, bo oboje mamy sporo marzeń... (:

czwartek, 24 lipca 2014

#056. spokojnie, to był tylko sen

nie mam kontaktu z moim lubym, nie odbiera ode mnie telefonu. idę do szpitala w odwiedziny do jego nowo narodzonego (?) brata. spotykam się ze świeżo upieczonym tatusiem, który jest wstrząśnięty całą sytuacją. aż dziwne, poród pozostałej dwójki dzieci już przeżył, nie powinno to być dla niego coś nowego. przez otwarte drzwi do sali operacyjnej widzę dziecko. a raczej fragment jego główki i malutką, zaciśniętą w pięść dłoń. odwraca się twarzyczką do mnie, ma spuchnięte oczka, a na nieproporcjonalnie dużych ustach założoną maskę podającą tlen. nie wiem, czy to jego brat, czy inne dziecko. postanawiam jak najszybciej pozbyć się smutnego widoku noworodka. lecz nagle zostaję zabrana przez jakichś dwóch tęgich pielęgniarzy. dostaję znieczulenie. co jest, do cholery? cała akcja zalewa się czernią. nic nie widzę. zastanawia mnie, czy tak się czują ludzie, którzy umierają. czy widzą przenikającą i wieczną pustkę. czy w ogóle 'pustka' jako taka jest czarna? obraz znowu wraca do normy. widzę siebie siedzącą na medycznej leżance, obok mnie siedzi wredna pielęgniarka. kruczoczarne włosy ma zaczesane w koka, a gęsta grzywka zakrywa jej brwi. jest całkiem szczupła, tylko twarz ma.. taką szpetną. pytam jej się, co się stało. nie odpowiada mi słowami, ale jakby przesyła do mnie myśl, że czuję się taka otępiała po tzw. głupim jasiu. na rękę bierze wacik, który zaczyna polewać intensywnie wodą utlenioną. chociaż może to była inna substancja, skoro zaczęła w nim wypalać dziury. spostrzegłam się, że jestem naga. czując ból zerkam na moją prawą pierś, na której widzę olbrzymią ranę. dosłownie kilka centymetrów brakującej tkanki. pielęgniarka przykłada do niej wacik, a ja zaczynam się drzeć, że takich ran nie traktuje się wodą utlenioną. żeby dała mi chociaż jakiś środek antyseptyczny, octanisept, cokolwiek. w całej bulwersacji nie poczułam nawet charakterystycznego pieczenia rany od H2O2. następnie kobieta przycina plastry. jeden nakleja mi na szyję, jest dość mały. potem szepce coś pod nosem i  dokleja drugi. kolejny plaster, dość olbrzymi nakleja mi na ranę na piersi. po kolejnej chwili namysłu i szeptaniu do siebie odkleja go, w ranę dosłownie wciska mi długą, szeroką jak do transfuzji krwi rurkę, a następnie mocuje to świeżym plastrem. potem mocuje gdzieś na głowie czarny, materiałowy pasek, do którego końcówki przymocowuje końcówkę rurki włożonej mi w płuco. jest na wysokości moich ust. pielęgniarka tłumaczy, że muszę teraz przez to oddychać. rozkazuje mi, abym wstała i wyszła z sali. wracam więc do poczekalni, do mojej mamy. owa poczekalnia wygląda jak ta, która znajduje się na lotniskach. olbrzymia przestrzeń, szare kafelki na ziemi i jasne ściany. metalowe ławeczki, przypominające takie na dworcu w moim mieście. na takiej siedzi moja rodzicielka. dziwi mnie tylko, że poczekalnia jest całkowicie pusta. nikogo w niej nie ma. gestem proszę mamę o podanie mi koszulki, jako, że nadal jestem naga od pasa w górę. ubieram ją, zakrywając większość rurki. tylko część zwisa mi do kolana. biorę przez nią pierwszy oddech. żadna różnica, oddycha się tak samo. wyciągam telefon i wykręcam numer do mojego chłopaka. łzy napływają mi do oczu. ktoś odebrał. zaczynam krzyczeć, dlaczego go przy mnie nie ma, kiedy była operowana. dlaczego nie odbiera, co się dzieje, gdzie jest. jakimś dziwnym głosem odpowiada mi, że musiał ścigać jakiegoś przestępce do granicy. w myślach mam totalnie jedno, wielkie WHAT THE FUCK. nie odzywam się. głos z telefonu zaczyna się śmiać. przypomniałam sobie ten śmiech. ten głos. oto właśnie rozmawiałam z mężczyzną, który dawno temu był dla mnie najważniejszy. a raczej dupkiem, który zmarnował mi ponad rok życia i znęcał się nade mną psychicznie. rzuciłam telefon na ziemię i zerknęłam na mamę, która patrzyła się na mnie tępym wzrokiem. nie odzywała się. poczułam pełny pęcherz, więc stwierdziłam, że nie mam się po co dalej patrzeć na mamę, zrobię coś pożytecznego dla siebie i znajdę toaletę. nie musiałam szukać długo, była parę metrów od ławki. otworzyłam drzwi, w środku zobaczyłam dwie kobiety. matkę i córkę, jak się domyśliłam. gdy tylko spostrzegły się, że weszłam, postanowiły się szybko ulotnić. rurka wisiała mi na głowie, jakby ten jeden oddech w poczekalni starczył mi na parę minut. znowu myślę - co się dzieje? poszłam dalej, w poszukiwaniu kabiny z ubikacją. gdy otworzyłam pierwszą z brzegu, zobaczyłam paroletniego chłopca. wrzasnęłam ze strachu, a on szybko wybiegł. pewnie te kobiety go zostawiły. chciałam znowu nabrać powietrza przez rurkę, ale gdy tylko włożyłam ją do buzi, samoistnie wdmuchnęło mi się w usta dwa razy tyle powietrza, ile potrafiłam zmieścić. w sumie nie umiem tego opisać, ale wniosek był taki, że nie mogłam nabrać powietrza. spuściłam spodnie i usiadłam na toalecie. siusiając, zauważyłam że do moich spodni przypięta jest maszynka. wielkości małego telefonu. były na niej jakieś przyciski, koło jednego widniał pływający człowiek, domyśliłam się, że muszę to klikać kiedy uprawiam sport. podciągnęłam spodnie, wyszłam z kabiny i zastała mnie ciemność. odczułam strach, więc odpuściłam sobie mycie rąk i wyszłam, znajdując się ponownie w poczekalni. skierowałam się teraz do olbrzymich drzwi, które przypominały takie od sali operacyjnej. otwierając ich prawe skrzydło spotkałam się ze znajomą ze szkoły, która wychodziła z lewego skrzydła. zdziwiła mnie jej obecność, ale odpowiedziałam jej na przywitanie. zamknęłam za sobą drzwi. znalazłam się w wielkiej sali, całej zbudowanej z szyb. kręcąc się dookoła i rozglądając, próbowałam znowu nabrać powietrza przez rurkę. nie udało się, znowu próba zakończyła się tak jak w toalecie. skupiłam wzrok na szybie, przez którą było widać ulicę. zobaczyłam go. wreszcie. moją miłość. od początku pomyślałam, że teraz będzie dobrze. że mi pomoże, wysłucha mnie. przytuli, będzie przy mnie. miałam wrażenie, że spojrzał mi się w oczy przez szybę. zobaczył mnie. dostałam telepatyczną myśl do głowy, że mam iść do jednej z sal szpitalnych. mieści się w niej olbrzymie łóżko. nie czekając na nic, oderwałam wzrok od chłopaka, którego widziałam przez szybę i udałam się do tej sali. znalezienie jej zajęło mi sporo czasu, podczas którego próbowałam jeszcze parę razy nabrać powietrza przez rurkę. wędrowałam po korytarzach, każdy wyglądał tak samo. ale kiedy w końcu znalazłam się pod tą salą, serce zaczęło mi bić jak oszalałe. czułam skok adrenaliny. dotknęłam klamki, po paru sekundach nacisnęłam na nią swoją dłonią. czułam straszny opór. albo może był to brak siły? wyczerpanie? uchyliwszy drzwi, zobaczyłam swojego chłopaka siedzącego na łóżku. uśmiechnął się do mnie. poczułam, że łzy lecą mi po oczach. czym prędzej się do niego przytuliłam, a on zaczął głaskać moje włosy. wiem jeszcze, że wyszeptał mi, że mnie kocha. wszystko znowu zostało zalane czernią. tą pustką. umarłam?

***
a obudziłam się zlana potem ze łzami w oczach.

czwartek, 26 czerwca 2014

#055. zasługujesz na to, żeby Cię kochać

jestem od paru dni strasznie wkręcona w sytuację osoby, którą, mam wrażenie, śmiało mogę nazwać kolejnym moim przyjacielem. pewnie ja dla niego tyle nie znaczę, może to przyjdzie z czasem, może wcale. w tym wszystkim natomiast nie chodzi o to, jakim stosunkiem obdarza mnie E. najistotniejszym jest jego brak wiary w siebie. pomijając fakt, skąd się wziął, a kończąc na tym, jak poznanie jednej, wyjątkowej osoby potrafiło poprzewracać mu całkowicie jego dotychczasowy, dość mocno zaburzony światopogląd.
w mojej głowie pojawiła się myśl, po co właściwie tworzę tę notkę i co chciałabym tutaj napisać. wydaje mi się, że już nie sugerując się konkretnie przykładem mojego przyjaciela, mogłabym zasiać tutaj jakieś ziarenko nadziei na lepsze jutro, tudzież na całe życie. wspomogę się trochę fragmentami z rozmowy z nim, mam nadzieję, że nie będzie miał mi tego za złe, o ile kiedyś w ogóle się o tym dowie. 
w końcu prawda jest taka, a nie inna, że życie mamy tylko jedno i to właśnie od nas zależy, jak je przeżyjemy.  
każda sytuacja, jaką potencjalnie odbieramy jako problem, może tak naprawdę wcale nim nie być. nie jest również istotne to, czy nasze wyobrażenie własnej osoby jest na krańcu załamania nerwowego, depresji czy trzymające żyletkę w ręku. a może nawet nie, może akurat wyobrażenie owe jest monotonne i pozbawione jakichkolwiek większych i bardziej wyraźnych doznań, chęci do życia? mimo posiadania na swoim 'koncie' tej skromnej cyfry szesnastu lat, pewna jestem jednego - zawsze znajdą się ludzie, którzy mają gorzej. tacy, których problemy przytłaczają w sposób niemiłosierny. ale w tym wszystkim nie zauważają dobroci, która się dzieje wokół nich. rzeczy sprawiających radość, a objawiających się w najmniejszych, codziennych sytuacjach. rozumiem, że ktoś do tego stopnia załamany nie jest w stanie zwrócić na to uwagi, przecież to jest najtrudniejszy krok. lecz co się dzieje, kiedy mu się uda? jeśli ma siłę, (a zakładam, że każdy ją w sobie ma, niektórzy tylko głębiej schowaną) ucieszy się tym. postara się to docenić, chwyci się tego pozytywnego akcentu. można to porównać do pierwszego szczebelka drabiny, po której wspinamy się całe życie. oczywiście prób może być wiele, bo nie każdemu uda się za pierwszym razem. ale czymże byłoby życie, gdyby człowiek o nie nie walczył i się nie starał? monotonia jest obrzydliwa, uwierzcie mi. nie można żyć na jasno określonych zasadach, normach, emocjach. trzeba się piąć coraz wyżej, doświadczać nowych rzeczy, które nas edukują. nie uważacie, że to cudowne, kiedy pod koniec tej całej egzystencji można sobie powiedzieć, że przeżyło się życie godnie i tak, jak się chciało? nieważne, czy szczęście osiągniesz poprzez miłość, przyjaźń, pracę, cokolwiek. każdy ma w życiu inny cel, ale u końców każdej drogi do tego celu jest szczęście, spełnienie. różnica taka, że zdobywa się je w inny sposób. i tak powinno się żyć, życie bez żadnego celu to życie zmarnowane. nieważne, czy jesteś wierzący, czy nie, chociażby według norm społecznych - to dar. trzeba trochę uwierzyć w siebie i we własną wartość. nawet jeśli się tego nie czuje, to uwierzcie, że wasz brak ludzie odczuliby bardzo intensywnie. poza tym wymówka, że się nie umie i nie da się rady, nie zadziała. nawet jeśli ludzie mają jakiś określony cel w życiu i dążą do spełnienia, uważasz, że nie knocą nic po drodze? albo że nie mają takiego okresu, ze psuje się dosłownie wszystko, czego się dotykają? uwierz mi, że nie jesteś jedyny, jeśli doświadczasz czegoś takiego.
niepotrzebnie mózg części z nas pobudził się teraz do pracy, czego to się nie skopało. na przykład ja - gdyby nie moja choroba rodzice nie mieliby długów, problemów finansowych, nie żylibyśmy w ograniczeniach, jakich żyjemy, a z pewnością moja mama byłaby szczęśliwsza, bo pracowałaby w swoim zawodzie. nie robi tego, bo musiała mnie wychować. taką podjęła decyzję, wyobrażam sobie, jaka musiała być dla niej trudna. z resztą w tym wszystkim nie tylko jej i tacie było trudno, bo pomagała i martwiła się cała rodzina. NO ALE gdyby babcia miała wąsy to by była dziadkiem, prawda? wniosek prosty - takie gdybanie nie ma sensu, bo co się stało to już się nie odstanie. i nie mówię tego jako osoba, która nic o egzystencji nie wie. sama chciałam ze sobą skończyć, nie raz, nie dwa. ale kiedy tylko znowu wrócisz, lub chociaż znajdziesz trop na tę ścieżkę - to nadzieja na szczęście daje Ci euforię i motywację do życia. żebyś pod koniec był z siebie dumny. pomyśl trochę, czy tak nie warto? chociaż spróbować?
dlatego, czytelniku
zrób coś dla mnie, przemyśl to sobie, pomyśl, czy naprawdę warto przeżywać życie bez żadnego celu, spełnionych marzeń, ambicji, tego wszystkiego... tego wszystkiego co znajduje się głęboko w Tobie. o czym nawet nie do końca Ty zdajesz sobie sprawę. nie wiem jakie emocje i nadzieje w sobie kryjesz. jeśli chcesz wiedzieć, co mam na myśli, to poszukaj tego w sobie. na pewno na tym nie stracisz, a możliwe, że zyskasz. i to całkiem konkretnie.



środa, 25 czerwca 2014

#054. mama

a kiedy pani od angielskiego spytała mnie o moją mamę, odparłam krótko "my mother? she is my best friend and an angel". naprawdę tak uważam. fakt faktem, to pierwsze wychodzi jej często trochę gorzej, ale nie mogę tej kobiecie odmówić jednego - dobroci. takiego charakterystycznego zrozumienia, o które często trudno, według mnie, w stosunkach matka-córka. nie przypominam sobie za szczególnie, żeby mama kiedykolwiek nie stanęła w mojej obronie. choćbym nie wiem przed jakimi kłopotami ją stawiała, ile narobiłam jej wstydu albo najzwyklejszej złości - ona zawsze mnie wspierała. to była taka miłość bezgraniczna. zrezygnowała z ukochanej pracy, żeby mieć czas na wychowanie i radzenie sobie z mukowiscydozą. właśnie moja mama zawsze negocjowała każdy mój szlaban nałożony przez ojca, latała ze mną po niepoliczalnej (!) liczbie lekarzy.. budziła mnie rano, żeby dać wszelkie leki, a następnie dzielnie i ochoczo mnie rehabilitowała. znosiła moje dziecinne foszki, uczyła mnie jak powinnam zachowywać się w stosunku do drugiego człowieka.. załatwiała mi wszystkie potrzebne leki, najlepsze odżywki wysokokaloryczne na rynku.. kształciła mnie plastycznie, matematycznie i humanistycznie, bawiła się ze mną lalkami i tańczyła jakieś bliżej nieokreślone ruchy w muzyczne rytmy. wychodziła ze mną na spacery, a potem wykończona całym rozgardiaszem dookoła umiała się przy mnie położyć i pośpiewać mi na dobranoc. pamiętam tę magię dzieciństwa. nie mogłam spotykać się za bardzo z rówieśnikami, a ona starała się zaspokoić moje wewnętrzne potrzeby towarzystwa. kiedy trochę podrosłam mama nie straciła na znaczeniu w moim życiu. spełniała moje marzenia, ocierała moje łzy z powodu różnych porażek, kibicowała mi i cieszyła się z moich zwycięstw. nadal broniła mnie gdzie tylko mogła i robiła wszystko to, co dało jej miano cudownej mamy. rozmawiała ze mną, interesowała się muzyką, której słucham, moimi hobby, tym, co dzieje się w moim życiu. myślę, że dalsze wymienianie tego co robiła i co robi nadal nie ma sensu, mogę to przecież podsumować krócej. poświęciła mi większą część swojego życia, dała mnóstwo miłości i oparcia. wychowała mnie i wykształciła moją osobowość. myślę, że poszło jej to naprawdę dobrze, zważywszy na mój hardy charakter. najsmutniejsze jest to, że zauważam to wszystko dopiero od niedawna. od jeszcze krótszego czasu - szczerze doceniam. lepiej późno niż wcale. przepraszam, że tyle razy Cię zawiodłam, że nie byłam dla Ciebie pomocą, kiedy tego potrzebowałaś z mojej strony. Ty byłaś zawsze, to Ty nauczyłaś mnie, jak powinnam żyć, jak być szczęśliwą. dziękuję Ci mamo za to wszystko. kocham Cię :)!

niedziela, 15 czerwca 2014

#053. to jest takie zabawne!

przyglądam się koledze - R., który wysypuje na kartkę papieru nasz zakup. z niecierpliwością czekam, aż zawinie do końca psychodelik z odrobiną tytoniu w bletkę. potem zabiera się za drugą, co idzie mu dość opornie, podczas gdy ja już się ekscytuję. B. włącza playlistę "Tyler, the Creator" na spotify, tak aby było słychać w innym pokoju. wychodzimy we trójkę na balkon, siadamy na krzesłach. na dworze panuje chłodna atmosfera, wcześniej padało przez długi czas, więc powietrze jest rześkie. zachmurzone niebo ma na sobie całą paletę szarości i bieli z przebłyskami różu. R. rozpala skręta, bierze pierwsze buchy. następny w kolejce jest B., ja ostatnia. patrzę na jego palce trzymające popielniczkę. biorę kartonik owinięty bletką do ust, lekki buch, zaciągam się. nie jest źle. łapczywie biorę kolejnego, zaczyna mnie dusić. w gardle czuję gorzki smak, sama zaczynam kaszleć. oddaję wszystko R., myśląc, że trzeba się zaciągać słabiej. duszę się dopóki B. nie dostaje skręta. zaciąga się trzy razy, oddaje mi bardzo powolnym ruchem. zaciągam się delikatnie. eh, za słabo. próbuję trochę mocniej, znowu łapie mnie kaszel. R., zaczyna palić, a ja patrzę się na ostrość zielonego koloru na liściach drzew. po kolejnych paru buchach zaczynam czuć ciężkość głowy. nikt się zbyt specjalnie nie odzywa. kończę skręta, czując delikatną spaleniznę papieru. po wspólnym uzgodnieniu, jak bardzo nam wszystkim zimno - wracamy do pokoju. chłopacy siadają na łóżku, jedząc czekoladę i zajmując się paczką czipsów, a ja wpatruję się w grzbiety książek na półce. intensywność kolorów mnie oczarowuje. w myślach czytam tytuł, to słownik. odwracam się, siadam na kolanach B... nie jestem głodna. czuję się jakby lekko nieobecna, nikt nie zwraca na mnie większej uwagi. nie mogę powiedzieć, że to efekt palenia, raczej moje zmęczenie i nieobecność w rozmowie. nawet nie pamiętam o czym oni rozmawiali... B. ma odpały, śmieje się bez większego powodu. brak mi ochoty na podniesienie się z łóżka. patrzę się na chmury, w których ciągle widzę jednorożce. wszędzie. a to ich głowy, a to kogoś galopującego na owym wyjątkowym koniu. pisząc to wszystko na drugi dzień nie jestem w stanie sobie przypomnieć co się działo przed spaleniem drugiego skręta. dziwne, bo byłam święcie przekonana, że nic na mnie nie zadziałało. wzięłam dwie tabletki kodeiny na kaszel, żeby się nie dusić. rzeczywiście, przy kolejnym paleniu było lepiej. ale intensywniej czułam tą gorzkość w gardle. prawie cała czekolada zniknęła. tak samo jak wielka butla coca-coli i paczka czipsów XXL. chłopcy ją zjedli, ja mało brałam. ruszyliśmy się ociężale z łóżka do kuchni w chęci zrobienia popcornu. mikrofala nastawiona, a ja bez żadnego określonego celu zaczynam się pięściami w R.. zabawnie to wygląda, przewraca mnie na ziemię, potem wstaję, znowu się zaczynam, pod koniec niby jakbyśmy tańczyli. idziemy zjeść popcorn, cała miska znika w jakieś 2 minuty. pamiętam, że od nadmiaru niezdrowego żarcia B. poleciał do kibelka i wszystko zwymiotował. czuł się potem lepiej i cała faza jakby mu minęła. mi wręcz przeciwnie. pamiętam, że siedząc na kuchennym blacie zrzucałam przedmioty na podłogę, żeby wydawały głośne dźwięki. sprawiało mi to satysfakcję jak małemu dziecku, ale ilekroć się śmiałam, B. mnie wyzywał za robienie syfu. potem miałam ataki śmiechu, przy których nie byłam w stanie utrzymać się na nogach. i mimo myśli w głowie, że nie wiem z czego się śmieję, albo że chciałabym przestać - nie mogłam. po prostu nie byłam w stanie. moje ciało było strasznie wiotkie. ciemno na dworze, było bardzo późno, gdy w trójkę zebraliśmy się, żeby wrócić na górę. pamiętam siedzenie na łóżku. znowu paczka czipsów XXL, tym razem i ja jadłam. przytulałam się trochę do B., chciałam jego bliskości. potem - nie umiem wytłumaczyć dlaczego - uderzyłam go w czułe miejsce. cierpiał, a ja zaczęłam przepraszać. nie wiem nawet co mi przyszło do głowy. trochę posmęcił i w końcu mnie przytulił. potem znowu była masa śmiechu, chyba nawet trochę posikałam się w majtki, bo już nie mogłam wytrzymać. gdy leżałam wtulona w B., R. zaczął jakiś monolog, że chciałby być tak zgrany z kimś, jak my, że nam zazdrości. miałam wrażenie, że trochę mu smutno. szybko odpędził od siebie te myśli idąc z B. do komputera i oglądając jakieś śmieszne filmiki. z początku zostałam na łóżku w pokoju, próbując zasnąć, ale mi się nie udawało, więc wstałam do nich. coś obejrzeliśmy, trochę się pośmialiśmy, znowu włączyliśmy muzykę i wróciliśmy do pokoju. chłopacy o czymś gadali, a ja znalazłam się w swoim własnym świecie. nie słyszałam niczego. odłączyłam się na chwilę od wszystkiego. myślałam, że będzie to głębsze przeżycie, że wniknę w swoją podświadomość, ale nie. nagle usłyszałam charakterystyczną solówkę z gitary i zerwałam się na równe nogi biegnąc do pokoju z komputerem. byłam pewna, że to właśnie ta piosenka tam leciała! chłopcy do mnie przyszli, kiedy ja byłam zaangażowana w szukanie. jaka była moja satysfakcja, kiedy ją znalazłam. ale nikt się ze mną nie cieszył, było im to obojętne, a ja trochę zesmutniałam. odzyskałam sporą ilość energii, więc zaczęłam bawić się łukiem i strzelać długopisami w drzwi. dobrze, że strzał nie miałam, bo mogłoby to się dość kiepsko zakończyć. potem zrobiło się naprawdę późno, a R. pojechał do domu. zostaliśmy sami z B., wtuleni w siebie wzajemnie na łóżku. nagle przybyło nam ochoty na bliższy kontakt fizyczny, który wspominam naprawdę przepięknie. czułam wszystko jakby mocniej, a w głowie przepełniała mnie świadomość, że to facet z którym chcę spędzić resztę życia, bo go kocham. nie liczyła się tu przyjemność, a bliskość. mam wrażenie, jakbym się do niego zbliżyła bardziej niż dotychczas. podobne z resztą wyznania padły, gdy leżeliśmy pod kołdrą w ciemnym pokoju. och, jakże ciężko było wstać, ubrać się i odwieźć mnie do domu.. najchętniej zostałabym z nim tam do rana... pamiętam, że wracając do domu cały czas miałam wrażenie, jakby ktoś mnie ścigał. gonił. bałam się. ciemności, wyostrzonych dźwięków. ilekroć patrzyłam na inny obiekt niż tylnia lampa od skutera B.  miałam wrażenie, że spowoduję wypadek. ale myślałam trzeźwo, wiedziałam co się dzieje dookoła. w domu szybko zasnęłam, nie śniło mi się kompletnie nic, ale rano nie byłam w stanie wstać z łóżka. lenistwo ogarnęło wszechświat.
chociaż było to w jakiś sposób wyjątkowe przeżycie, nie kręci mnie do ponownej próby. po rozmowach z B. - który pierwszy raz palił coś takiego, tak samo z resztą jak ja - doszliśmy do wniosku, że jego też nie.

drugi trip.

all for me

czwartek, 12 czerwca 2014

#052. keep calm and carry on

kurcze, o tym miejscu nie da się zapomnieć. choćbym nie wiem jak bardzo nie miała weny, aby coś wyskrobać, sama z siebie zaglądam tutaj, a w głowie mam jakieś zarodki i pozostałości mojej ambicji. pisarka ze mnie kiepska, to trzeba przyznać. albo nie, po co ta cała krytyka? nie tyle co pisarka, a amatorka. amatorszczyzna bez natchnienia. kiedy straciłam wszelkie swoje smutki w głowie automatycznie przestałam mieć o czym pisać. ale wiecie co? natchnienie jako takie kiedyś pewnie wróci, w sumie czytelników i tak pewnie nie mam zbyt wielu, lecz mimo to mam nadzieję, że niedługo wrócę z jakimiś sensownymi, wnoszącymi coś do życia wypocinami. 
...a aktualnie kończy się rok szkolny, szkoła gimnazjalna. moje oceny wyglądają zachwycająco, mam też ambicję do przybrania na wadze i jakiegokolwiek dbania o swój wygląd czy kondycję. kocham i jestem kochana, żyć nie umierać. wszystkie złe myśli odeszły w niepamięć. keep calm and carry on, po prostu. 
swoją drogą liczę na jakiegoś ciekawego tripa, którego niedługo bym mogła opisać. 
we must be prepared for whatever might happen.
trzymajcie się.

czwartek, 5 czerwca 2014

#051. marzenia nadają życiu sens

bezczynnie siedząc przed białym edytorem tekstu, który widzą moje oczy zastanawiam się, co pożytecznego mogłabym zrobić. w głowie dudni mi wysoki głos śpiewający '...they go along to take your honey...', poza tym czuję głód w żołądku i jakiś dziwny ból pleców. dochodzę do wniosku, że opisywane przeze mnie czynności wyglądają trochę jak wstęp do tripa, którego zamierzam niedługo spisać, a co ważniejsze - przeżyć. niestety nie tym razem. podobno człowiek nie jest w stanie wykorzystywać nawet połowy swojego mózgu, ale podczas tworzenia swojego świata w wyobraźni mam nadzieję, iż chociaż trochę część użytkowa zwiększa swoją pojemność. pomarzmy. taki chwilowy spoczynek w nieustannej, codziennej bitwie o.. właściwie o wszystko. zabiorę was teraz do mojej głowy.
1. odkąd tylko skończyłam odpowiedni wiek, który pozwoliłby mi na świadome myślenie o własnej osobie, zdmuchując świeczki na torcie wypowiadałam jedno życzenie. nie trudno pewnie zgadnąć jakie. zdrowie, brak choroby. lubiłam sobie zawsze wyobrażać, jak to jest chodzić do szkoły, odwiedzać zainfekowane jakimiś wirusami koleżanki, z chęcią przyniesienia im zaległych lekcji w szkole. chodzić na zakupy do sklepu, nie brać tylu leków, nie mieć takich obowiązków. wszakże nie o samo moje leczenie mi chodzi, bo nie jest ono ani nigdy nie było bardzo uciążliwe. pewnie dlatego, że przez wszystkie te lata zdążyłam się już przyzwyczaić, że jest tak, a nie inaczej. przy okazji opisania swojego największego marzenia, ustosunkuję się z małą prośbą do każdego, kto to czyta. doceńcie swoje życie. swój brak ograniczeń. ideę, jakobyście mogli bez najmniejszych przeszkód wykonywać te najdrobniejsze i najzwyklejsze czynności. doceńcie ludzi, których macie wokół siebie. nie istotne, w jakich stosunkach z nimi jesteście. pomyślcie, jak samotne czuje się dorastające dziecko, które jako jedynego partnera do zabawy ma (niezaprzeczalnie) najwspanialszą rodzicielkę, która jednak niestety myśli całkowicie odmiennie i ma inne priorytety niż "co zbudować z klocków lego".
2. całkiem niedawno zapragnęłam również odbycia podróży swojego życia. oczywiście u boku mężczyzny swojego życia, który już mi coś takiego obiecał. chciałabym zobaczyć stolice większości miast Europy, przedostając się do nich niczym innym jak stopem. poznać przy okazji setki ludzi, zaznajomić się z kulturami i kuchnią obcokrajowców, po prostu najzwyczajniej w świecie horrendalnie poszerzyć swoje horyzonty. zrobić sobie fotkę pod paryską wieżą Eiffela, w kultowych, londyńskich autobusach, w brukselskiej katedrze Notre-Dame, pod jakimś zabytkiem w Atenach, na tle Madrytu nocą, albo Oslo w noc polarną, albo portu morskiego w Dublinie, rzymskim koloseum, w Berlinie, Moskwie, Mińsku, Pradze, wszędzie!
3. chciałabym legalnie i zawodowo zajmować się swoim wieloletnim już hobby - piercingiem i tatuażami. założyć własny salon, patrzeć na setki nowych tatuaży i tysiące kolczyków powstających spod mojej ręki, pomagać i doradzać ludziom z ewentualnymi problemami w tej dziedzinie. dzielić się z nimi moją wiedzą i doświadczeniem, aby modyfikacje ciała szły hen, daleko w świat!

z tych największych marzeń, do spełnienia których nie dojdzie w najbliższym czasie to by było wszystko. mam oczywiście inne pragnienia i aspiracje, typu konkretne tatuaże na ciele, spotkanie się z moją cudowną Ulicą, wyjazd na Woodstock i Jarocin, studiowanie za granicami Polski... książkę też bym kiedyś chciała napisać. może jakiś motywator, coś fantastycznego, albo romantycznego? zobaczymy, co mi ślina na język przyniesie.

"Jeśli ktoś spełnia wszystkie nasze marzenia, kolejne stają się tylko kaprysami. Najpiękniejsze są marzenia niezrealizowane, bo to one nadają życiu sens."

najbardziej to chciałabym być szczęśliwa.
no i mogłabym do końca roku ważyć jeszcze jakieś 50kg. 

Kocham Cię, B.