nie przestanę Cię kochać i za Tobą tęsknić. bo po prostu nie dam rady. mogę jedynie zapomnieć. z czasem przypominać sobie o Tobie coraz mniej i coraz rzadziej. zapomniałam już jak pachniesz. to mnie przeraża. sądziłam, że Twojego zapachu nie zapomnę nigdy. bo zawsze będziesz przy mnie. a teraz? skrobniesz do mnie parę słów raz na jakiś czas, rozdrapujesz wtedy ledwo pojawiające się strupy na ranach mojego serca. psychiki. duszy i ciała. bo pokochałam Cię wszystkim co mogłam. najpiękniejszą, najbardziej niewinną i bezbronną miłością. całkowicie Ci się oddałam, byłam Twoja. zawdzięczam Ci najpiękniejszy okres w moim życiu. dziękuję, takich rzeczy się nie zapomina. ja.. ja po prostu myślałam, że będziesz na zawsze. że mnie nigdy nie opuścisz, tak jak obiecałeś. że będziesz mnie kochał, chociażbym zachorowała na najgorszą chorobę, czy straciła kończyny w wypadku. nawet przy śmierci będziesz przy mnie. będziesz mnie kochał. DLACZEGO NIE DOTRZYMAŁEŚ SŁOWA? dlaczego? dlaczego to było z Twojej strony takie puste, takie.. bezmyślne. nieodpowiedzialne.. wiesz, "pozostajesz na zawsze odpowiedzialny za to, co oswoiłeś"..
a jak ze mną? nie wiem, myślałam dotąd, że sobie radzę. próbuję Cię ukryć w jakimś zakamarku mojego serca i głowy, do których nie zaglądam. ale to nie zmienia faktu, że myślę o Tobie cały czas. że tak kurewsko za Tobą tęsknię. byłeś moim całym światem. chciałam, pragnęłam zawsze, żebyś był nim po kres moich dni. dlaczego mówiłeś mi, że jestem najważniejszą kobietą w Twoim życiu? skoro mnie zostawiłeś dla B., to chyba nie byłam, prawda? nie pokusiłabym się nigdy o zdradę. nawet kiedy mi Ciebie brakowało, nie byłam zdolna wtulić się w kogoś innego tak, jak robiłam to z Tobą kiedy tylko zjawiałeś się w moim polu widzenia. po prostu nie umiałam. byłam Ci okropnie wierna. moje myśli nawet były Ci wierne, bo nie potrafiłam sobie czegoś takiego wyobrazić.
tak bardzo brakuje mi Twego ciepła. Twoich ust, smaku Twojej śliny, Twoich oczu. widziałam w nich cały świat. Twojej dłoni dotykającej mojej. Twojego szeptu do ucha. oddechu na mojej szyi. kojącego ból pocałunku mojego ciała. Twojego śmiechu.. Ciebie, w każdym możliwym tego słowa znaczeniu. miałeś piękny głos i równie pięknie mówiłeś, wiesz?
zabawne. tyle mieliśmy jeszcze zrobić, przeżyć wspólnie. tyle planów, tyle marzeń. chciałabym, żebyś mnie przytulił. żebym mogła sobie z Twego uścisku zabrać wszystkie te złudne poczucia miłości, troski i bezpieczeństwa. żeby na mojej twarzy zjawił się uśmiech. tylko przy Tobie czułam się naprawdę szczęśliwa.
wiem, że jesteście razem. S. i B., brzmi ładnie.. myślę codziennie, czy jesteś szczęśliwy, wiesz? bo pokochałam Cię tak mocno, że Twoje szczęście stało się dla mnie priorytetem. czy ona wywołuje na Twojej twarzy taki szczery uśmiech, jak ja.. kiedyś? czy ją kochasz? czy całujesz ją z taką samą namiętnością i oddaniem? czy Ci jej brakuje? tęsknisz za nią? już wcześniej zauważałam, że do niej pisałeś.. coś w stylu "odwracam się i nie widzę Ciebie. nie ma wokoło Twojej obecności, która tak bardzo powinna być".. obyś był szczęśliwy. bądź szczęśliwy. proszę Cię tylko o to.
nie mogę już słuchać wielu pięknych piosenek. za bardzo bolą i przypominają Ciebie. przypominają mi to, że nie mam już Ciebie. ani na wyłączność, ani w ogóle.
mimo tego, jak wielką wodę z mózgu mi zrobiłeś, jakie krwawe rany mi zadałeś - nie przestanę Cię kochać nigdy. nawet kiedy będę z kimś innym, to nigdy nie znikniesz z mojego serca.
~~~~~~~~
trochę mocno przestałam jeść..
dzięki Ci, P. utrzymujesz mnie przy życiu.
zdecydowanie sobie nie radzę. są dni, a raczej chwile, kiedy nie myślę o Nim.
z głupią i naiwną nadzieją zerkam na telefon, myśląc, że zobaczę tam "1 nowa wiadomość od Tygrysek *w*".. jest mi źle. jest mi okropnie źle. nie mogę sobie w żaden sposób pomóc. nikt nie może. tylko On. ale On tego nie zrobi, Mu już na mnie nie zależy. a ja myślę o Nim, nie umiem przestać, bo zbyt pięknie mi z Nim było. najgorsze są wieczory i poranki. przez 465 dni codziennie życzył mi miłego dnia, dobrej nocy, etc.. a teraz? po prostu tego nie ma. nie mam z Nim żadnego kontaktu.. niby chcę dawać sobie radę, ale to mnie zabija. Jego brak. najchętniej wybaczyłabym Mu to wszystko i do Niego wróciła, ale tak się nie da...
i jeszcze wysłał mi dzień przed rozstaniem tą je*aną piosenkę. please don't go, please don't go, i love you so, i love you so. myślałam, że to jakieś przesłanie. że będzie dobrze, że do siebie wrócimy..
zabijcie mnie, bo nie chce mi się żyć. nie mam dla kogo.
chociaż mi na imię Jagoda i lat mam niecałe 16, mój przypadek jest zbliżony. czeka mnie to samo. kres mojego życia i walka o nowe płuca będzie wyglądać tak samo. różnić lub łączyć z innymi przypadkami będzie mnie łączyć jedynie to, czy doczekam. a to już niestety nie zależy ode mnie.
...no i chociaż na razie radzę sobie dość dobrze i nie potrzebuję nowych płuc, świadomość, która czasami gwałtownie uderza, że mnie również to czeka, jest.. okropna. podobno najgorsze, czego człowiek doświadcza to bezsilność. na krzywdę ludzką, na obojętność, na to, jak wyniszczamy naszą planetę, albo na to, czy przeżyjemy kolejny dzień. średnia przeżywalność ludzi chorych na mukowiscydozę w Polsce to 22 lata. dlaczego tak mało? bo głównym czynnikiem składającym się na to jest nasza służba zdrowia. to, jakie leki dostaniemy, i czy dostaniemy je w ogóle, bo nie wszystkich na nie stać. dla przykładu, w Wielkiej Brytanii leczenie do 16 roku życia jest całkowicie za darmo, nie ważne, czy choruje się na mukowiscydozę, czy na cukrzycę lub cokolwiek innego. dlatego średnia przeżywalność wynosi tam aż 43 lata.
mukowiscydoza to choroba genetyczna. jestem na nią chora przez nieprawidłowy allel genu na chromosomie 7. odziedziczyłam ją po rodzicach. i chociaż można rzec, że to przez nich jestem chora, to nigdy nie żywiłam jakiejkolwiek urazy. rzadko kiedy przychodziły mi do głowy myśli obwiniające ich za to. bo również dzięki nim żyję i jestem na świecie. M to tylko efekt uboczny, prawda? nie czyni mnie to gorszym człowiekiem. nie jestem przez to mniej wartościowa. mam więcej obowiązków co do swojego zdrowia, bo dzięki codziennej rehabilitacji i inhalacjom żyję. chciałabym żyć normalnie, pewnie, kto by nie chciał. nie mieć tych wszystkich ograniczeń jakie mnie napotykają w codziennym życiu, móc sobie radzić sama, NIE BYĆ zależną od maszyn, innych ludzi i pieniędzy. czuć wolność, brak żadnych ograniczeń i tak po prostu uciec gdzieś daleko, daleko stąd..
choroba to część mnie. taka część, której nie umiem zaakceptować. próbuję od dawna, ale mi nie wychodzi. i chyba już nigdy nie wyjdzie. chyba nie jest to dziwne.. to również taka część mnie, której nienawidzę. pasożyt, który wyniszcza mnie i 'zjada' od środka. który mnie poddusza i każe walczyć o każdy kolejny oddech. dobrze, walczę więc. tylko w jaki sposób mam ją pokochać? w jaki sposób mam pokochać siebie, skoro to nieodłączna część mnie?
dlaczego akurat ja, a nie ktoś inny? to pytania zadawałam sobie setki razy. kiedy przychodzą smutne chwile również powtarzam je w mojej głowie. co takiego zrobiłam, że zostałam ukarana chorobą? najzabawniejsze jest to, że według krzyżówek genetycznych byłam w tej mniejszości wyjątkowych dwudziestu pięciu procent, które czynią mnie chorą. pozostałe siedemdziesiąt pięć procent to szansa na zdrowie życie. dlaczego więc, pytam, dlaczego jej nie otrzymałam? skoro to Bóg rządzi tym wszystkim, bo chrześcijanie tak uważają, to niech mi powie, dlaczego to mnie stworzył z takim uszczerbkiem zdrowotnym? a te wszystkie modlitwy, które słałam do Niego przez pierwsze lata mojego życia nie zostały wysłuchane. a prosiłam, tak bardzo pożądałam zdrowia..
nie myślę na co dzień o tym, co mogłabym robić, gdyby nie M. po co? to tylko mnie dołuje. jest jak jest, nie zmienię tego niestety. mogę się tylko starać, żeby było lepiej. jak mówiłam, kiedy przychodzi taki moment, że nagle do głowy uderza świadomość o niezwykłej kruchości mojego życia, to wtedy jest najgorzej. obserwując warunki, w jakich jestem leczona, a dowiadując się nowinek zza granicy, jak powinnam być leczona, jestem całkowicie bezsilna. to jeszcze bardziej sprawia, że moje życie jest niczym płatek śniegu. nie chcę funkcjonować na tlenie (co kiedyś w końcu będzie mnie czekało), nie chcę tych wszystkich maszyn, dzięki którym mogę się rehabilitować i dalej funkcjonować. chciałabym żyć o własnych siłach.
a w tym wszystkim często najgorsza wydaje mi się interakcja z innymi ludźmi. wiadomo, że człowiek to istota stadna, towarzyska, która do normalnego bytu potrzebuje człowieczków. M nie czyni w tym wypadku żadnej różnicy. łaknę kontaktu z ludźmi, towarzystwa, rozmowy, spotkania.. tak samo pożądam miłości, przyjaźni i rodziny. ale czy podczas mojego krótkiego życia nie zachowuję się zbyt egoistycznie wobec tych wszystkich bliskich mi ludzi? skoro wiem, że kiedyś umrę, czy ma to w ogóle jakikolwiek sens, żeby przyzwyczajać ich do mojej osoby? przecież ich cierpienie po mojej śmierci będzie niewyobrażalne. czy jestem egoistką? skoro znalazłam miłość swojego życia, to czy postępuję wobec Niego dobrze? kiedyś mnie straci i nie będzie miał na to żadnego wpływu. tak samo jest z chęcią posiadania własnej rodziny. chciałabym urodzić dzieci, ale czy będąc śmiertelnie chorą mam w ogóle prawo je mieć? świadoma, że mogę osierocić je w każdej chwili, niezależnie od własnej woli? może jestem egoistką, nie zaprzeczę. lecz nie będę rezygnować z moich marzeń przez chorobę. cały czas mam nadzieję, że ktoś wynajdzie lekarstwo, że dożyję przetestowania go. czego jeszcze pragnę? żeby w tej pięknej chwili, kiedy zmuszona będę opuścić świat i moich bliskich, nie skłamię, jeśli powiem sobie, że przeżyłam moje życie tak, jak tego chciałam i, że mimo choroby udało mi się spełnić moje marzenia... że dopięłam swego... a żeby ludzie, którzy byli mi przez te lata tak bliscy, nie cierpieli. bo to byłby dla mnie największy ból.
chociaż wiem, że mam przynajmniej kilka lat do przeżycia, to nie panuję nad tym, kiedy przychodzą czasem do mojej głowy takie przemyślenia. a w końcu blog to miejsce spisania zbyt wielu myśli krążących mi po głowie.. więc spisuję. to by było na tyle, jak przyjdzie mi ich więcej, to spiszę część drugą.
jakby ktoś był zainteresowany to dzisiaj o 22:55 na TVP 2 leci film dokumentalny, o 21-letniej dziewczynie z M, która przygotowuje się do przeszczepu i ślubu jednocześnie :)
nie pamiętam kiedy ostatnio było mi tak dobrze. psychicznie, fizycznie, zdrowotnie, duchowo, pod każdym w sumie aspektem. dopełniam danych sobie obietnic, głównie chodzi mi o szlifowanie mojej wagi. tyję po kilogram na tydzień, przerażające :D mój psychiczny wstręt do jedzenia trochę zanika, a pojawia się apetyt. cieszę się, bo łatwiej będzie mi utrzymać zdrowie. kondycja coraz lepsza, wyniki tak samo.. chyba wychodzę na prostą. ale odpukać, żeby nie było, że wykrakałam. serduszko niezmiennie już na zawsze całą swoją miłość ma do jednej Osoby. mój Luby zrobił mi ostatnio przecudowną niespodziankę, przyjechał do mnie całkowicie niespodziewanie. z radości mnie po prostu zamurowało. w dodatku znalazł, powiedzmy, sposób, na to, by móc zjawiać się u mnie częściej niż przez ostatni czas. nawet nie zdajecie sobie sprawy, jak się cieszę. bo właśnie Go mi potrzeba, żeby wszystko było dobrze :) byle tylko przetrwać zimę, na wiosnę życie się budzi we wszystkich, każdemu chce się żyć.
dziękuję Ci, że pojawiłeś się w moim życiu.
dość nietypowo jak na mnie, bo krótko, ale nie mam żadnych ciekawych inspiracji, które zmobilizowały by mnie do ciekawszego posta. mam za to inspirację do życia, oh tak!
dopadła mnie po-weekendowa monotonia, odrabiam lekcje, które powinnam robić już kilka dni temu. tyle tego w około mnie, że już średnio się umiem połapać.
profaza, metafaza, anafaza, telofaza, interfaza, mitoza, mejoza, kariotyp, chromosomy, komórka diploidalna, kariokineza, mejoza, podział mejotyczno-redukcyjny. biologia. dziękuję bardzo, mogę już sobie iść? nawet nikt mi tego nie umie wytłumaczyć porządnie, więc się męczę. no i korzystam z pomocy internetu trochę, mając wrażenie, że ktoś robi zadania za mnie, przez co ja jeszcze bardziej ich nie rozumiem. naprawdę, tłumaczenia, które są w "Było sobie życie" są znacznie trafniejsze, niż te od mojej pani od biologi. czasami mam wrażenie, że nie dam rady napisać tych testów na tyle dobrze, jakbym chciała. ale nie stresuję się, bo po co? nie ma sensu.
pobrzdąkałam dzisiaj troszeńkę na gitarze, zagrałam jedną (!) grę w lola, którego mam zamiar ograniczyć.. na spacer mi się nie chciało wyjść, w ogóle jakoś tak leniwie. ale po mojej myśli, daję radę z nowymi postanowieniami. aż bym je tutaj wypisała, ale nie wiem, czy ma to większy sens. ważne, że są w mojej głowie. i nigdzie się na razie nie wybierają.
tak, a teraz angielski. niby prosty, ale w ilości przerażającej. ponad dziesięć stron ćwiczeń, poza tym mam jeszcze jutro kartkówkę. i chyba sprawdzian. cholera jasna. uczenie się angielskiego w taki sposób, jak mamy pokazane w szkole jest trochę bez sensu. lepiej nastawić się na komunikację, a nie na materiał, który tak czy inaczej przerabiałam kilka lat temu, lub idiotyzmy, które nic nie wnoszą do umiejętności porozumiewania się. bo właśnie w tym celu się uczę, prawda? Complete the questions with correct form of the Present Simple or Present Continuous. Then give true answers. BOŻE JAK JA NIENAWIDZĘ GRAMATYKI. mózg już mi się zlasował, mam dość lekcji.
mhmm, polski. notatka.
dwadzieścia minut później.
religia. Opowiedz jak rozumiesz zawołanie św. Augustyna 'kochaj i czyń co chesz'. NIJAK ROZUMIEM. dlaczego człowiek zajmuje wyjątkową pozycje w świecie przyrody i czym to się przejawia? bo ma przeciwstawny kciuk. kiedy człowiek staje się zagrożeniem dla świata? jak mu coś odpierdoli, zwykle okazuje się wariatem. wymień sytuacje w których człowiek bazując na swoich możliwościach jest absolutnie bezradny. poza tym, przepisz do zeszytu ewangelię niedzielną i naucz się tajemnic różańca świętego. przecież ja nawet w Boga nie wierzę!
idę sobie strzelić kulkę w łeb. no cóż. lepsze takie zmartwienia, niż poważniejsze.
nie myślcie, że mnie nie ma. chociaż może tutaj jestem trochę nieobecna, próbuję jakoś wykorzystać czas bez zmartwień i poukładać sobie wszystko tak, jak chcę, żeby wyglądało. próbuję się zmobilizować do codziennych obowiązków, mam spore zaległości w szkole, które wypadałoby nadrobić.. to wszystko przez ten zeszły rok pełen szpitali, odwołanych zajęć, chorób i innych bzdet. szkoda, mogło być tak pięknie. chociaż nie obawiam się szkoły tak bardzo, nie ma sensu psuć sobie nerwów na coś takiego. ja mam nerwy na zdecydowanie poważniejsze sytuacje :)
mam swojego mobilizującego Pingwina. jest nim nie kto inny, jak moja miłość <3 wam też dam jednego, żebym nie była egoistyczna:
co mnie gryzie? właściwie, to nie skłamię, jeśli odpowiem, że nic mnie teraz nie dręczy. minione trzy tygodnie były dla mnie bardzo okrutne, bo skonfiskowały mi Go w każdym możliwym stopniu. czasu brak, kontaktu brak, wszystkiego brak. chyba jeszcze nigdy nie czułam się aż tak bezradna i samotna. samotna we własnym związku, przykre, czyż nie? doceniam wsparcie, jakie znajduję często w ludziach którzy mnie otaczają. już nie chodzi o rady, po prostu, gdy przychodzą te wszystkie negatywne uczucia, a ja mam się komu najzwyczajniej w świecie wygadać. wypłakać. żeby nie robić innych głupstw.
miałam dużo czasu na myślenie, kiedy nie zajmował mi go On. a jak dobrze już się przekonałam, im więcej mam czasu na myślenie, tym gorzej na tym wychodzę. bo snuję jakieś przypuszczenia, głupie myśli, po co to wszystko? znowu zaczęłam podupadać na samopoczuciu przez ten brak Jego osoby w monotonnym planie mojego dnia. aż w końcu się nagromadziło. wybuchłam rzewnymi łzami, kłócąc się ze sobą w środku. zadzwoniłam do Niego, licząc na wyjaśnienie tej całej sytuacji, która ma miejsce ostatnio. bo przecież nie mogę porozmawiać z Nim normalnie, twarzą w twarz ;___;
po ponad godzinnej rozmowie, a raczej wysłuchiwaniu swoich monologów - doszliśmy do porozumienia. przeprosiny, obietnice. nie wiem nawet sama, jak mogłam dać jakikolwiek wyraz wątpliwości odnośnie tego, czy chcę z Nim dalej być. przecież Go kocham. poświęciliśmy oboje zbyt dużo siebie w ten związek, to nie jest coś, co można sobie od tak zakończyć. jeśli tylko mogę zapewnić Mu szczęście swoją osobą, to chcę trwać przy Nim na zawsze. jeśli będę miała wybór - Jego szczęście bądź bycie ze mną - na pewno nie postąpiłabym w tej sytuacji egoistycznie jak mam to w zwyczaju robić. dla Niego wszystko, bez dwóch zdań i chwili zawahania.
dlaczego wspominam o tej kłótni? nie wiem. to była jedna z tych najgorszych jakie nam się zdarzyły. zdaję sobie sprawę, że w każdym związku tak jest, ale jakoś chciałam wylać swoje przemyślenia i wspomnienie tutaj, na bloga. dać upust resztce nerwów.
a dzisiaj? dzisiaj udało mi się z Nim zobaczyć. czyli znowu mam dobry humor, zapał, chęć do życia i energię w sobie. bez Niego jestem jakby małą iskierką, która ledwo co się pali. a z Nim? olbrzymi ogień. w sumie, nie mówię tego w przenośni, bo moje serduszko naprawdę jest rozpalone kiedy Go widzę. zabawne, po trzynastu miesiącach nadal reaguję na Jego obecność jak na początku, tak, jakbym cały czas była zakochaną w Nim po uszy dziewczyną. ale nie jestem, ja Go kocham.
ktoś kiedyś mądry tłumacząc mi różnicę między zakochaniem, a miłością, powiedział mi, że zakochanie to uczucie, wzajemna fascynacja, chemia i sporo innych czynników tym podobnych. natomiast miłość, to w główniej mierze przywiązanie. do drugiego człowieka, do jego obecności w naszym życiu. zakochanie to czynnik, który pozwala doprowadzić do miłości. chociaż może opinii może być wiele i nie każdy zgodzi się akurat z tą. jakakolwiek nie była by to definicja, ja jestem pewna, że to miłość. bo przywiązanie na pewno jest ogromne. On jest moją drugą połówką. zrobię wszystko co w mojej mocy, żeby Go nie stracić. a przede wszystkim, żeby był szczęśliwy.
dzisiejszy dzień, jak mówiłam - z Nim - tylko utwierdza mnie w przekonaniu realności tego uczucia. z resztą, każde kolejne spotkanie to robi. te wszystkie chwile, które z Nim spędzam, każda najlepsza i wyjątkowa na swój inny sposób.. te romantyczne, kiedy słucham z Nim naszej ukochanej ballady, leżąc wtulona w Jego pierś, na kocyku, pośród ogołoconego pola.. te zabawne, gdy obrzucamy się jedzeniem, śmiejemy się z każdego, najmniejszego szczegółu, który Nas otacza.. jak patrzymy się na małe dzieci z uśmiechem i powtarzaniem sobie, że kiedyś też takie będziemy mieć.. kiedy po prostu idę z Nim na spacer, trzymam Go za rękę.. albo gdy wypowiadamy jednocześnie identyczne myśli, zabawne. te wyjątkowe chwile, podczas których jesteśmy tylko dla siebie, cieple wtuleni w Nasze ciała.. każda chwila, bez wyjątku - jest dla mnie piękna. najpiękniejsza, wyjątkowa. daje mi niesamowite spełnienie. i żeby przeżyć ich jak najwięcej, jestem w stanie zrobić naprawdę dużo. nawet teraz mam łzy z radości, kiedy wspominam, jeeeeej..
będę Go miała teraz trochę więcej, bardziej dla siebie. umiem czerpać przyjemność z takich pojedynczych chwil, kiedy nie mam Go bezpośrednio przy sobie. to też pomaga w tęsknocie. nieodłącznie towarzyszącym mi uczuciu..
jestem dosyć pozytywnie nastrojona do działania, nie powiem. poradziłam sobie jakoś z tym choróbskiem, co mi się po drodze przypałętało. fakt faktem masą leków, ale przynajmniej doustnych, nie dożylnych. tego bym nie wytrzymała, kolejny szpital jest nie na moje nerwy ani stan psychiczny. miałam trochę wolnego od szkoły, udało mi się wypocząć. właściwie to spałam cały dzień, jak wstawałam to grałam w lola i oglądałam jakiś film. niby przyjemnie, ale ile tak można, już mi niedobrze było od kiszenia się w domu jak ogórek w słoiku.. rozumiecie chyba, nie? co za dużo to nie zdrowo, lenistwa też się to tyczy. schudłam znowu, zniknęły ze mnie moje bezcenne dwa czy trzy kilogramy (szczerze powiedziawszy unikam wagi jak ognia i wolę nie wiedzieć ile), ale znowu przy lepszym samopoczuciu czuję teraz jak to okrutne jedzenia przeradza się w tkankę tłuszczową. bo trzeba Wam wiedzieć, że w mojej chorobie nie przyswajam takiej ilości substancji jaką spożywam, dlatego muszę jeść tego jeszcze więcej, a w efekcie cierpię na wstręt do jedzenia i odrzuca mnie widok czegokolwiek, co można spożyć. przykre, wiem. chociaż sporo zazdrosnych uwag pada w moim kierunku, jaka to ja szczupła jestem czy jak mam fajnie, że mogę jeść, jeść, jeść, jeść i jeść, a nie tyć. w praktyce z tym gorzej, nie ma czego zazdrościć, odporność mam słabszą, wyglądam jak zombie i czuję się brzydka. "facet nie pies, na kości nie leci". takie zazdrosne uwagi padają zwykle od osób, którym nawet anorektyczki się podobają. co poradzić, ja właśnie tak wyglądam, mam nawet niedożywienie w jakimś tam stopniu. ale przynajmniej od olbrzymich dawek witamin staram się nie mieć niedoborów, a jak jeszcze biorę skrzyp, to ładnie mi się wzmacniają włosy i cera. ścięcie ich w maju nie było dobrym pomysłem, od tego czasu urosły ledwo pięć centymetrów :< ale nie ma co narzekać, lepsze to niż nic.
chciałam trochę napisać o święcie, które było kilka dni temu - pierwszy listopada, czyli wszystkich świętych. swoją drogą spałam z nocy halloweenowej na święto zmarłych u babci razem ze swoją kuzynką, właśnie to dało mi taki olbrzymi napęd do działania. po powrocie do domu około południa zabrałam się za jedzenie i dosłownie od tego czasu ciągle coś jem.
widok tak olbrzymiej ludzi, jaka zjawia się tego dnia na cmentarzach, jest wprost zapierający dech w piersiach. trochę daleko mi iść tam na piechotę ze swojego miejsca zamieszkania, mimo, że to to samo miasto, więc pojechaliśmy z rodzicami i siostrą autem. szok, moje miasto, w którym korków nigdy nie ma, wtedy było zakorkowane bardziej niż Sopot podczas festiwali (o ile wtedy są korki, nigdy mnie nie było w Trójmieście). na cmentarzach ilość ludzi niesamowita, nie ma grobu, na którym nie paliła by się choć jedna lampka. oczywiście znicze też różnorodne, każdy wygląda inaczej, czerwony, zielony, zamknięty, otwarty, wysoki, etc. ludzie ubrani elegancko, bo przecież inaczej nie przystoi. co poniektórzy płaczą, inni raczej zajęci są rozmową z sąsiadami. moja kuzynka stwierdziła, że to święto jest dla niej bezsensowne, bo przypomina wyścig szczurów na miejsce pochowania zmarłych, żeby tylko wszyscy mówili o tym, że się było, albo żeby pochwalić się nowym płaszczem wśród sąsiadów. i spójrzmy prawdzie w oczy.. ma rację. czy nie uważacie, że o zmarłych osobach powinno się pamiętać większą część roku, a nie ten jeden dzień? a cmentarz powinien być odwiedzany również częściej, niż tylko raz na trzysta sześćdziesiąt pięć dni. a zjawienie się na nim w ten jeden dzień, jest bardziej z racji, że inaczej po prostu nie wypada. no i oczywiście trzeba zobaczyć czy Helenka spod dziesiątki kupiła fajniejszy znicz niż my.
właśnie tym dla mnie jest to "święto". bezsensownym kiczem. jeśli już odwiedzać grób, to częściej niż raz w roku i niekoniecznie w ten dzień. jeśli nie, po co robić to dla uniknięcia obgadywania, czy dlatego, że tak wypada? coś czuję, że za kilkanaście długich lat ludzie zaczną od niego coraz to bardziej odchodzić, a pierwszego listopada na grobach będą pojawiać się ludzie w większości starszej daty.
chociaż, przyznaję - miło było posłuchać z ust mamy opowieści o mojej zmarłej rodzinie, kto kim dla mnie jest, kto z kim był spokrewniony, i tak dalej.. przynajmniej trochę się pośmialiśmy.
za dużo mam myśli w głowie, nie mogę ich skleić w całość.
ale bez obaw, nie myślę o niczym złym. wręcz przeciwnie. poza tym, mało Go miałam ostatnie kilka dni, wyjechał do rodziny. trzeba nadrobić zaległości ;)
wbrew pierwszemu skojarzeniu z tytułem postu - przynajmniej mojemu - nie zamierzam pisać tutaj o serialu starszym niż wiele osób w blogosferze, który był mi namiętnie puszczany gdy byłam małym dzieckiem. swoją drogą, bardzo ciekawie tłumaczył co się dzieje w naszych ciałach i jak to wszystko funkcjonuje. do dzisiaj mam jakieś siedemdziesiąt procent odcinków na płytach i aktualnie faszeruję tym młodszą siostrę, której wychowanie muzyczne i obycie ze sztuką i kulturą zostało powierzone mi, z racji, iż moi rodzice nie są już tacy 'aktualni'. ja tu nikogo nie obrażam, ponieważ to słowa mojej mamy :) moja ukochana trzylatka jest faszerowana muzyką rockową, metalową, różnymi jej podgatunkami (jestem taka dumna, jak słyszy growlowanie to próbuje sama wydobyć ze swojego gardła taki ryk!), a zależnie od humoru - lubimy również skakać w powietrzu do muzyki klasycznej Mozarta, bądź innego z poważanych artystów. mała czasami zachowuje się jak półnaga pani z teledysków popowych i kręci pupą dookoła własnej osi, ale to nie moja wina, to już wpływ starszych kuzynek. już znajdując się w brzuchu mamy puszczałam jej przez telefon Red Hot Chilli Peppers i bas przechodził przez całą macicę mej rodzicielki, jak i również ciało mojej siostry. pewnie dlatego tak ich teraz lubi słuchać, bo kojarzą jej się z życiem płodowym.
wczoraj wieczorem jakoś mnie naszło i spisałam sobie wszystkie myśli do zeszytu, a raczej siedzi w mojej głowie już od dłuższego czasu, z niewiadomego mi powodu temat dość kontrowersyjny. pewnie to przez za dużą ilość internetu i czytanie zbyt wielu artykułów pseudo-naukowych. w każdym razie - nie umiem sobie nawet wyobrazić w choćby kilku procentach co czuje ofiara gwałtu, świeżo po napaści. w sumie nie tylko świeżo, bo również wiele lat później kobiety nie mogą 'otrząsnąć' się po tragedii jaka je spotkała i zacząć funkcjonować normalnie. owszem, jest to przestępstwo okrutne i brutalne, zdecydowanie jedno z najbardziej poniżających. zupełnie inna sprawa, kiedy ktoś ma taki fetysz, a gwałty 'rzekome' odbywają się za zgodą obojga osób i nie jest to nic złego i szkodliwego. mama mi kiedyś mówiła, że nie ma takiej rzeczy, którą można by nazwać dziwactwem w stosunku do drugiej osoby, jeśli obie się na to zgadzają. za równo z gwałtu, jakiegokolwiek - za potwierdzeniem i akceptacją, czy też nie - jak również i przy każdym innym zbliżeniu dwojga osób płci przeciwnej, choćby nie wiem z jakimi zabezpieczeniami to się odbywało - jest szansa zajścia w ciążę, nie oszukujmy się. poczęcia nowego, małego, bezbronnego życia. początkowo zbioru tkanek, z czasem unerwionych i czujących, niewinnych płodów z bijącym serduszkiem. no tak, właśnie tutaj rodzi się problem. co zrobić, jeśli tatuś takiej kruszynki dokonał wcześniej omawianej zbrodni na mamusi? więc co taka kobieta ma zrobić, nosząc pod sercem owoc gwałtu? lub jeśli przypadek wygląda inaczej - mama i tata małego zlepu komórek mają po niespełna czternaście-piętnaście lat? dziecko może i jest owocem miłości, bo świadoma jestem i popieram w pełni, że istnieje ona niezależnie od wieku. a może jest nieodpowiedzialną wpadką, bo młodzież zbyt się spiła na imprezie? pomijając już fakt o niesamowitej głupocie i bezmyślności - co dalej począć w takiej sytuacji? lub w przykładzie innym (tak, tak, cały czas zmierzam do obmówienia jednego rozwiązania z wielu możliwych, ale chcę stworzyć rzetelny obraz na sytuację) kiedy to kobieta - żona właściwie, która kocha swojego męża, zachodzi z nim w ciążę, cieszy się, bo wreszcie udaje jej się spełnić długo oczekiwane pragnienie, co ona ma zrobić? oczywiście, że być szczęśliwą. ale co jeśli na jednej z kolejnych wizyt lekarskich kobieta dowiaduje się, że płód znacząco szkodzi jej zdrowiu i po prostu - wyniszcza ją i powoli zabija? że próba donoszenia ciąży może się dla niej zakończyć śmiercią? wszystkie takie przypadki, jak i wiele innych, których nie warto wymieniać (bo tak czy inaczej każda kobieta ma inne powody i inną historię za sobą), łączy jedno możliwe 'rozwiązanie'. aborcja. usunięcie ciąży przed pełnym rozwinięciem płodu. okrucieństwo? być może, bo niektórzy tak to postrzegają. że lepszą decyzją jest porób i oddanie niechcianego malucha do domu dziecka lub wcześniej znalezionej rodziny zastępczej, których jest wiele, bo w ostatnich czasach bezpłodność u któregoś z partnerów jest coraz częściej spotykana (o ile oczywiście można wierzyć statystykom). owszem, może i taka rodzina to jeszcze jest jakiś pomysł, ale ludzie popierający dom dziecka, tak szczerze powiedziawszy to chyba nigdy tam nie byli. i nie wiedzą, jak się żyje takim dzieciom. zbaczając z tematu, wujek mi ostatnio opowiadał, że jeździ do domu dziecka bo pomaga grupce nastolatek z problemami w przygotowaniach do jakiegoś konkursu. kiedy moja ciekawość dała się we znaki, zapytałam, o jakie problemy chodzi. w odpowiedzi usłyszałam dość jednoznaczne sugerowanie, że dziewczyny sprzedają swoje ciała za pieniądze. nic niespodziewanego, przecież nastolatki nie mają żadnego autorytetu jak i również funduszy na przydatne im rzeczy. przydatne czy nie - presja otoczenia w szkole sprawia, że każdy musi mieć iPoda i najnowszy, koniecznie dotykowy telefon z androidem.. dzieci nie są pilnowane na tyle, żeby móc zapobiec złemu zachowaniu. to jest dopiero okrutne. wracając do tematu, bo w tej notce głównie o aborcję mi chodzi - nie wiem, co mogę tu jeszcze napisać. nie jestem w stanie się jednoznacznie określić, czy sama byłabym w stanie dopuścić się czegoś takiego, czy nie. mogę zacząć od tego, że na pewno nie jest to dla mnie grzech czy coś niewybaczalnego. spora część ludzi uważa też, że wykonywanie aborcji na zarodkach, które nie mają jeszcze bijącego, rozwiniętego serca - nie jest niczym złym, bo nie są to dzieci, nie można ich nazwać ludźmi. zlepek komórek, czyż nie? może tak, może nie. uważacie, że kobieta powinna móc legalnie usunąć ciążę, bez żadnych konsekwencji, jeśli podejmuje taką decyzję? to jest ciężki temat, bo ja w każdym argumencie potrafię znaleźć coś za i przeciw. jeśli by jej na to pozwolić, to co druga nastolatka nie widziałaby nic złego w zajściu w ciążę, bo to tylko zarodek, można go w każdej chwili usunąć. nie, tak nie jest i być nie może, to w końcu tyczy się nowego życia - nieważne, czy z już rozwiniętym sercem, czy jeszcze nie. to nie jest istotne. z drugiej strony, lepiej niż biedna kobieta bez środków do życia pozbędzie się żyjątka spod swojego serca we wcześniejszym okresie, a nie wrzuci je do śmietnika i skarze na cierpienie po porodzie. no i lepiej dokonać aborcji i dać kobiecie przeżyć, niż sztucznie utrzymywać jej funkcje życiowe i ciążę, czy coś takiego.. sprawa o tyle ciężka, że trudno znaleźć złoty środek, o ile w ogóle takowy istnieje.
jeśli natomiast chodzi o mnie i o to, jakbym ja postąpiła dowiadując się teraz o ciąży? jeśli nie byłabym na tyle zrozpaczona, żeby odebrać sobie życie, to pewnie ze zwykłego strachu, bezsilności i obawy o własne zdrowie po prostu aborcji bym dokonała. poza tym, nie umiałabym chyba wziąć na siebie odpowiedzialności za taki czyn. chociaż niesamowity uraz miałabym na psychice, a poczucie winy męczyło by mnie bardziej niż kiedykolwiek, to pewne. ale myślę, że zajście w ciążę w moim przypadku, obecnej odporności i stanie zdrowia po prostu by mnie zabiło. tyle w temacie, wolę nie gdybać na zapas i myśleć głową, a nie hormonami. choć i to rzadko wychodzi mi tak, jakbym chciała. wszystko jest dla ludzi, ale z głową! co Wy uważacie o aborcji? w Polsce, według prawa, jakby ktoś nie wiedział, wygląda to tak: "Obowiązująca od 1993 roku ustawa dopuszcza aborcję w trzech przypadkach: gdy lekarz uzna, że ciąża stanowi zagrożenie dla życia lub zdrowia matki, gdy badania prenatalne lub inne przesłanki medyczne wskazują na duże prawdopodobieństwo ciężkiego i nieodwracalnego upośledzenia płodu albo nieuleczalnej choroby oraz gdy ciąża jest wynikiem gwałtu". czy ustawa powinna być rozszerzona, a może całkowicie zlikwidowana?
..a gdy znajduję te zdjęcia w internecie z malusieńkimi, ledwo ukształtowanymi ciałkami, to oprócz mdłości również i łzy cisną mi się do oczu. coś tam w sercu tyka, robi mi się żal. niżej zawsze opis 'kochałem Cię mamusiu, wybaczam Ci', etecera, etecera. tak samo czytając wpisy ludzi z tych wszystkich grup 'pro-life'. przykre to, tyle w temacie.
ale wiecie, na wszystko trzeba patrzeć z dystansem. no i cieszyć się, że nas nie doganiają takie sytuacje. tak naprawdę, to świadomie mogłabym się tutaj wypowiedzieć tylko wtedy, jeśli spotkało by mnie coś takiego. a wolałabym, żeby nie spotkało. na koniec poprawię sobie humor i zarzucę okrutnego suchara, który jest strasznie nie na miejscu, z serii czarnego humoru o martwych płodach. o dziwo, bardzo mnie to śmieszy.
- co jest zabawniejsze od dwóch martwych płodów w śmietniku?
- jeden martwy płód w dwóch śmietnikach.
wybaczcie mój coraz to ostrzejszy humor, czasami miewam takie napady.
poza tym zaczynam strasznie tęsknić, a tęsknota mnie przygniata. przytul mnie, proszę. daj mi się zaciągnąć Twoim zapachem, dotknąć Twych rozkosznych ust swoimi ustami, dotykać Twe linie papilarne, ciało, czuć bliskość i ciepło. o nic więcej nie proszę. po prostu bądź. zostań, potrzebuję Cię tu
nie zdawałam sobie nawet sprawy, że na blogspocie jest tyle ciekawych urozmaiceń, które można dodawać - zdjęcia, cytaty, gify, w dodatku różne czcionki i kolory, najchętniej wszystko to umieściłabym w jednym poście, ale nie warto kombinować :) od teraz powolutku, stopniowo będę coś dawać, jakoś przyjemniej się czyta i bardziej można zobrazować czytelnikowi swoje myśli, kiedy do takiego wpisu doda się obrazek, takie przynajmniej mam wrażenie. koniec biadolenia, przejdźmy do rzeczy.
i am not crazy. my reality is just different than yours.
pamiętacie może tą postać? Kot z Cheshire ze słynnej Burtonowskiej wersji Alicji w Krainie Czarów. inaczej nazywany też Kotem-Dziwakiem. trzeba Wam wiedzieć, że jestem olbrzymią fanką Tima. nie chodzi o to, że obejrzałam wszystkie jego filmy, a raczej o to, że po prostu podobają mi się najbardziej ze wszystkich. są inne, specyficzne. reżyser wyróżnia się swoimi pomysłami i wychodzi poza krąg klasycznych reżyserów filmów, pokazuje coś innego. surrealistyczny świat ze swojej głowy. lepszym przykładem jest na przykład Sok z Żuka, bo akurat Alicja w Krainie Czarów to bajka pokazywana nam już wiele, wiele lat temu. chociaż w wersji mojego ukochanego reżysera nie urzekła mnie tak mocno, jak przed laty puszczana na starym odtwarzaczu w kasecie i słuchana przed snem. ta była najbardziej magiczna, bo moja wyobraźnia, która nigdy nie odpoczywała mogła sama utworzyć sobie kolorowy świat w głowie, miałam własną wizję jak wyglądał Marcowy Zając, Szalony Kapelusznik czy chociażby wcześniej wspomniany Kot-Dziwak (przed chwilą dopuściłam się literówki i napisałam Kot-Dziwka, hahahah).
uwielbiałam w dzieciństwie oglądać bajki. przenosiły mnie w zupełnie inny świat, magiczny. pieściły moją wyobraźnię i pielęgnowały ją jak matka swoje dziecko. uczyły postępowania wobec innych ludzi, mocy miłości, przyjaźni i dobroci. po to w końcu były :) oglądałam ich mnóstwo. nie, żeby była to forma organizowania mi czasu przez moich rodziców, bo oni poświęcali mi go dość dużo - mama w szczególności. po prostu, sama z siebie lubiłam je oglądać. zawsze miałam wybujałą i pracowitą wyobraźnię, a to tylko pomagało mi kreować swój własny, piękny świat. czy byłam dziwnym dzieckiem? nie wiem, na pewno brakowało mi kontaktu z rówieśnikami. ale nie uważam, żebym poprzez wieczne marzenia w dzieciństwie wyrosła na kogoś złego, wręcz przeciwnie. nauczyłam się swego rodzaju wrażliwości, której moim rówieśnikom zajętym w tym czasie bieganiem po podwórku i obrzucaniem się kamieniami - trochę brakuje.
podobnie jak z bajkami, było i z książkami. mówię - mama poświęcała ogromną ilość czasu na moje wychowanie więc książek miałam czytane i opowiadane w dzieciństwie bardzo dużo. lubiłam szczególnie wiersze Juliana Tuwima, których sporo uczyłam się na pamięć i dumna z siebie recytowałam całej rodzinie, sepleniąc co drugie słowo, bo akurat wypadły mi przednie zęby. opowieści spisane na papierze były również miłowane przeze mnie całym sercem. w ogóle, do książek nabrałam dużego szacunku, w traktowaniu, obchodzeniu się z nimi jak i również z wartościami, które mogą nam przekazać.
dzięki mojej ogromnej i wypracowanej wyobraźni mogłam stwarzać swój wyjątkowy świat z rzeczy otaczających mnie na co dzień. pamiętam, że często w dzieciństwie jeździłam z mamą, ciociami i kuzynostwem na plażę. znajdowała się ona w pięknej okolicy, były jakieś laski, olbrzymie brzozy, łąki, polany. z moim najbliższym kuzynem, który był wtedy dla mnie najważniejszą osobą w życiu (teraz z racji braku czasu i różnicy wieku kontakt wisi na włosku, nad czym bardzo ubolewam) uwielbiałam po długich kąpielach w jeziorze wysychać na palącym słońcu na owej łączko-polance, łapać jaszczurki w gołe ręce, motyle albo zaskrońce.. pamiętam też kopanie olbrzymich dziur w piachu, głębokich na ponad metr, i tą olbrzymią satysfakcję, która malowała się na twarzach "wykopujących", kiedy udało się poczuć pod nogami wodę. dokopać się do wody, to było coś wspaniałego :)! kiedy kuzyn był zajęty, udawało mi się też spędzić czas z kuzynkami, starszymi o około osiem lat. chociaż udało to za dużo powiedziane, po prostu spędzałam czas z nimi, a one chodziły do lasku. tam rozmawiały o chłopakach, przyjaźniach czy innych nastoletnich problemach, kiedy ja w tym czasie zafascynowana byłam pięknem przyrody. pamiętam jakby to było wczoraj - wielka wierzba, z długimi gałęziami porośniętymi podłużnymi listkami, muskającymi ziemię przy delikatnym wiaterku. na niej bujałam się lepiej, niż na jakiejkolwiek innej huśtawce.
sometimes the right path is not the easiest one.
kojarzyła mi się ona właśnie ze starą Babcią Wierzbą z Pocahontas. chociaż z czasem tę bajkę znienawidziłam, Babcia Wierzba zawsze pozostanie w moim sercu. nie pamiętam, czy mojej wersji Babci znajdującej się nieopodal plaży zdradzałam swoje rozterki, pewnie nie, bo nie miałam ich wtedy za dużo. ale przyznaję z ręką na sercu, że jeśli jeździłabym tam teraz, to potraktowałabym ją jako Babcię Wierzbę od Pocahontas i wyrzuciła z siebie wszystkie żale i smutki. teraz mój blog jest dla mnie taką Wierzbą, wiecie?
ah, to przecudowne dzieciństwo..
nie liczyły się wtedy problemy dnia codziennego, bo takowe właściwie nie istniały. taka beztroska czy po prostu ograniczona świadomość była naprawdę piękną i wartościową rzeczą. niedocenianą, bo przecież docenia się coś dopiero kiedy się to pozna i straci.
Król Lew. nie znam chyba osoby, dla której ten film nie byłby chociaż odrobinę wzruszający, cudowny i pouczający. dla mnie nie tyle przyjemna była część pierwsza - czyli przygody Simby, a część druga - losy Kovu i Kiary. właściwie to Kovu był moją pierwszą miłością. uwielbiałam jego charakter, tą tajemniczość i zgrywanie bohatera, łobuzerki ryk - był tak urzekający! a i Kiara ze swoim wiecznym buntem przeciwko Simbie chwyciła mnie za serce. chociaż nie miałam skłonności do homoseksualizmu (pojawiły się dopiero niedawno, lekkie, po wpływem alkoholu jedynie) - w niej akurat zakochana nie byłam. za to śmiało mogę stwierdzić, że pragnęłam stać się lwem i mieć z Kovem małe lwiątka. przytaknęłabym bez wahania, jeśli ktoś w ogóle wspomniał by o czymś takim pół słowem. wszystkie te sytuacje w filmie, wygnanie, walki, ratowanie życia.. jeju, mimo, że dzisiaj mam już tę parę lat więcej, to nadal przeżywam to jak za dawnych czasów. a ścieżka dźwiękowa? magiczna, dzięki niej to już w ogóle znajduję się w innym świecie. no i słynny cytat z pierwszej części - HAKUNA MATATA!
jeśli interesuje Was, kto był moją kolejną miłością, to również przyznam, że była to postać z bajki Disneya. bo właśnie te dzieła były kwintesencją dzieciństwa. któż to był? już odpowiadam.
zdecydowanie jej miano dostanie Tarzan. te historie z jego dzieciństwa były naprawdę słodkie, ale prawdziwie za serce chwyciła mnie jego postać z filmów najpóźniejszych chronologicznie. mówię mianowicie o etapie poznawania Jane.
Ja Tarzan, Ty Jane!
przyznaję bez bicia, że nie mogę wymienić niczego konkretnego, czym zaimponowała mi ta postać. odwaga, na pewno tak, ale nie było to jednak coś tak zapadającego w pamięć jak w przypadku innych bajek. mam więc świadomość, że mimo młodego wieku (bo lat miałam zaledwie kilka, ledwo od ziemi się odbiłam), to po prostu zakochałam się w jego wyglądzie. umięśniony mężczyzna w dredach, kogo to nie ruszy?! chociaż mając przy sobie teraz Mojego Lubego, nie zamieniłabym Jego sylwetki na niczyją inną. no ale co ja biedna mogłam powiedzieć te kilka lat temu, kiedy sama nie miałam za bardzo okazji widzieć gdziekolwiek wyrzeźbionego męskiego ciała? nie wińcie mnie, co ja za to mogę :<
wiem, że ważne miejsce w mojej pamięci zajmuje też moje ówczesne hobby. no dajcie spokój, chyba każda, bądź każdy z nas zbierał kiedyś karteczki! poza tym, bardzo dużo czasu spędzałam przy grach planszowych. wielką miłością darzyłam chińczyka czy monopoly, wszelakie szachy, warcaby, karty, czy grę w pamięć. nie było wtedy czegoś takiego jak nuda. uwielbiałam się bawić lalkami, czy to były barbie, czy takie mniejsze, plastikowe.. nie pamiętam jak się nazywały, cholera. Polly? jakoś tak. one były fajne, miały masę silikonowych ubranek, a całą kolekcję dało się zmieścić w walizce lub kartonie.
aż kiedyś pojawiły się komputery.. i tak powoli moja przecudowna wyobraźnia zaczęła się rozleniwiać, pracowała jedynie wtedy, kiedy wymyślałam wygląd i rozkład mieszkania nowych simsów lub opiekowałam się wirtualnymi zwierzątkami w innych grach komputerowych. ogromny mam żal do tego momentu, w którym cała magia dzieciństwa prysła. jak już pojawił się komputer, to po roku czy dwóch doszedł też internet, wtedy już zaczęło się lenistwo. potem przyszło mi dorosnąć i tak już zostało.. chociaż sentyment mam ogromny i lubię czasami wrócić do bycia dzieckiem :) a Wy?
pamiętajcie - miłość rośnie wokół Nas, wystarczy ją dostrzec i docenić :)!
otóż to! takie jakie jest - pozytywne, negatywne, nijakie, chu*owe, za*ebiste, każde! no i trzeba przeciwstawić się złemu losowi! a dlaczego braść? oczywiście wiem, że to błąd ortograficzny. ale niesamowicie zapadł mi pewien obrazek, który kiedyś znalazłam na kwejku. o TEN.
W ogóle, czuję się niesamowicie do-edukowana w kwestii naszego rodzimego języka, gdyż odkryłam niesamowicie interesujący kanał na YouTubie. Skuszona jednym z odcinków, niespełniona pragnęłam chciwie poznać zawartość następnych. Właśnie to uczyniłam. Po oglądnięciu każdego z wcześniej wymienionych, doznałam olśnienia i poczułam się mądrzejsza. Dziękuję Ci, Paulino. dla przykładu, dialog z moją koleżanką najcudowniejszą psiapsiółeczką:
- bynajmniej Ci wierzę -.-
- ._. uważasz, że mi nie zależy?
- dobra, wierzę Ci
ale wreszcie odkryłam znaczenie słowa bynajmniej
i chciałam je użyć
SORY XDDDDDDDDDDDD
- -______-''
facepalm dnia
ale tak normalnie. podczas tych moich ostatnich smutków, podświadomie nagromadziłam w sobie zastraszającą ilość pozytywnej energii, która ma już dosyć wiecznego kumulowania się i wczoraj postanowiła ujrzeć światło dzienne. mam rewelacyjny humor, nic mnie nie dobija, nie przybija, nie przygwożdża, nie dusi (oprócz kaszlu, rozchorowałam się lekko), nie męczy, nie wkurza. no dobra, zawsze się znajdzie coś, co mnie wkurzy, ale w chwili obecnej nie potrafi mi to jakoś specjalnie zepsuć humoru. to jest piękne! śmieję się ciągle, do wszystkiego. ale myślę, że On miał w tym olbrzymią zasługę. jest takim zapalnikiem i motywatorem, niesamowicie jestem Mu za to wdzięczna.
może będę miała szczęście niedługo Go zobaczyć, już w ten weekend.. bardzo bym chciała, jestem stęskniona za Jego zapachem, uśmiechem i byciem obok.
paradoks jest jeden - wreszcie, kiedy u mnie się układa, to sporej części osób dookoła nic nie idzie. zbieg okoliczności? nie wiem, na pewno nie dopuszczam do siebie żadnej myśli w rodzaju "nie mogę być szczęśliwa, bo wszyscy moi bliscy są przez moją radość smutni", bo to byłoby idiotyczne. jedna moja przyjaciółka ma depresję, druga zakończyła swój długi związek i jest załamana, trzecia z kolei czuje się niedoceniana przez aktualnego 'chłopaka'.. cóż ja na to mogę, próbuję po prostu dzielić się pozytywną energią na tyle, na ile mogę. daję jej z siebie dość dużo, ale nie mogę znowu zabierać czyjegoś smutku do siebie, dość już tego miałam :v
ładna pogoda jest, to też motywuje do działania na swój sposób.
czerpię też pewną przyjemność z wkręcania się w świat blogowania, znalazłam kilka ciekawych blogów i przybyło mi trochę obserwatorów, trochę komentarzy. miło, że tak notka to już nie jest to moje przemyślenie, które wrzucam w internet, a jednak dochodzi do jakiegoś większego grona.
co jeszcze mogę dodać? po prostu, uśmiech gości na mojej twarzy. a obietnica, którą mi dał, jest przez Niego dotrzymywana. wracam do słuchania dyskografii Jego (jak i również od niedawna mojego) ulubionego zespołu i picia witaminek, do tego dodam trochę rozgrywek w lola, do następnego <3
wiem, dlaczego jestem taka zazdrosna. ja po prostu mam ku temu powody, solidne! dobry argument to podstawa, więc nie można teraz twierdzić, że moja zazdrość nie jest poparta niczym solidnym. czyli nie mam kłopotów z własnym ja. w czym więc problem? a pewnie w tym, że ja wcale zazdrosna być nie chcę. bo nie lubię. to uczucie jest okropne. nie wiem, czy każda zazdrość jest inna, to znaczy - czy każdy inaczej ją odczuwa, mam nadzieję, że nie, bo nie jestem w stanie opisać tego uczucia :c po prostu się we mnie piekli, wszystko się gotuje, nawet policzki mi się robią czerwone ze złości. w ogóle, gotują mi się też ręce, nogi i uszy. w sumie można by to obrócić w jeden makabryczny żart, bo przynajmniej się rozgrzewam jak mi zimno. ale po co żartować z czegoś takiego? nie jest to użalanie się nad sobą, mimo, że owszem - źle mi z tym poczuciem.
na tyle źle, że kiedy Mu to mówię to nie potrafię do końca nad sobą zapanować. zupełnie niepotrzebnie (a może i potrzebnie..?) wywiązuje się kłótnia. On jest zły, a ja cicho płaczę ocierając łzy kolejno skapujące mi po policzkach. czysta prowokacja, tak, jakbym po części tego chciała. no i wychodzi na to, że było to w jakimś stopniu świadome. może znam Go na tyle, że własne przeczucie każe mi wywołać aferę, będąc przekonanym, że tym razem jednak zdziała coś pozytywnego? albo to po prostu On wreszcie zrozumiał, jak bardzo mnie to dręczy. tak...
czasami mam wrażenie, że Go nie doceniam. cały czas mnie zaskakuje - pozytywnie. jest w stosunku do mnie ciepły i czuły, nie mogło być lepiej. a kiedy obiecuje, że coś zmieni, to z otwartą, opuszczoną do ziemi szczęką można podziwiać, jak spełnia dane słowo. naprawdę. gdy trzeba, to również i mną potrafi wstrząsnąć, kiedy nawet sama nie zdaję sobie sprawy, że potrzebuję się ogarnąć. szanuję Go ogromnie, za Jego wielkie serce. poza tym, obiecał coś. więc jedno zmartwienie mogę wykreślić z listy, której nawet tak naprawdę nie posiadam :) i posiadać nie zamierzam. cieszę się, a problemy jakoś się nie namnażają. trzeba rozwiązać te, których było za dużo kilka tygodni temu.
aż mi się przypomniał taki żarcik, zupełnie niezwiązany z tematem:
co jest niejadalną częścią warzywa?
popijam, biorę duży łyk wody. potem kolejny. zwilżam suche wargi. mija dziesięć minut. odpisuję coś na komputerze, oglądam jakieś głupawe obrazki w internecie z nadzieją, że poprawię sobie jakoś samopoczucie i humor, który właściwie nie jest zły. jestem pełna energii. odwiedzam kolejne strony. znowu klikam w fejsa, chcę odpisać. monitor się ode mnie odsuwa. a ja cały czas jestem w tej samej odległości. mrugam szybko oczami. rozmazany obraz, wyostrza się po paru sekundach. czarna oprawa ekranu nagle zaczyna ubierać się w żółte, malutkie plamki. po paru sekundach, jedna z nich zmienia swój kolor na różowy. znowu próbuję coś napisać na klawiaturze, ale nie dostrzegam tego co pojawia się na ekranie. w butelce obok mnie 'strzelił' plastik. podskakuję ze strachu, po czym się śmieje. przybliżam się do ekranu, skrobię, to co chciałam. plamki, plamki.. czekam chwilę na odpowiedź, patrząc się uważnie w laleczkę voodoo na tablicy korkowej. lubię czasami wbijać w nią igły, wyżywać się. ale nie teraz. ukradkiem zerkam na ekran, na godzinę. dochodzi trzecia. późno się robi. moją uwagę przykuwa niezrozumiały szept trwający kilka sekund. wydobywał się.. ze ściany? z lampki? z biurka? nie wiem. wstaję i ścielę łóżko. koc, prześcieradło, poduszki, kołdra. czuję lekkość. mój nastrój jest wspaniały. mam lodowate nogi. siadam ponownie do biurka. nie dostaję odpowiedzi na wcześniej wysłaną wiadomość. zimno mi w dłonie. ogrzewam je chuchając ciepłym powietrzem z ust. ale to nic nie daje. stopy się rozgrzewają, ale tylko delikatnie. nadal mi zimno. łydki zaczynają mnie przyjemnie piec. porównywalnie do siedzenia przy ognisku, bardzo blisko płomieni. po paru minutach rozgrzewają się i stopy. pieczenie pojawia się również na żebrach. swędzi, drapię się. mija. wstaję, przebieram się w luźne ubrania. czuję chłód na całej swojej powierzchni. podchodzę do komputera, wyłączam go, po czym wchodzę do lodowatego śpiwora. ciepło mojego ciała szybko sprawia, że również i on się nagrzewa. oglądam telewizję przez kilka minut. nagle ogarnia mnie niesamowite zmęczenie. sucho w ustach, znowu popijam wodę. stawiam szklankę na półce obok łóżka, żeby nie musieć wstawać. poprawiam poduszkę, gaszę lampkę nocną i zwijam się w embrion. patrzę kilka sekund w ciemność, po czym zamykam oczy. przerażające, obraz pojawia się za szybko. to nie sen, jakby.. wizja? albo teleportacja? momentalnie stoję na środku lasu. drzewa dookoła, za nimi tylko ciemność. czuję lęk. coś się rusza za moimi plecami. serce zaczyna mi mocniej bić, chcę to przerwać. boję się. otwieram oczy najszybciej jak tylko mogę. leżę w łóżku, w swoim pokoju, przecież nic się nie dzieje. zmieniam pozycję. okropnie się wiercę. 'za dużo tej wody' - myślę, po czym wybieram się do toalety. przemierzam te trzy metry ze spuszczoną głową, patrzę się na swoje stopy. chybotam się na boki. delikatnie, ale zauważalnie. wchodzę do łazienki, przynoszę ulgę swojemu pęcherzowi, myję dłonie i wracam do łóżka. chybocę się trochę bardziej. wchodzę w śpiwór, patrzę na zegarek - położyłam się ponad czterdzieści minut temu. znowu się wiercę, w poszukiwaniu dogodnej pozycji do zaśnięcia. w końcu kładę się na brzuchu, z głową wciśniętą w poduszkę. muszę wyglądać żałośnie. nie zamykam jeszcze oczu, wznoszę nogi w powietrzu. o dziwo, nie mam czucia w lewej. jest bardzo ciężka, trudno ją podnieść. dotykam stopy, wszystko czuję. przestaję się ruszać, znowu układam się w embrion. zamykam oczy, nie widzę nic przerażającego. co chwilę zmieniam pozycję ze względu na dyskomfort w lewej nodze. otwieram oczy, wstaję, poprawiam śpiwór. coś mi brzęczy w prawym uchu. mam wrażenie, że dostrzegłam coś w ciemnym przedpokoju. coś, co bardzo szybko się poruszyło. na tyle, że nie wiem co to było. jakby mi 'mignęło' przed drzwiami. nie tyle, co coś zauważyłam, a raczej wyczułam obecność. wracam do mojego niewygodnego łóżka. chowam głowę razem z resztą ciała w śpiwór. pościel zawsze w dzieciństwie dawała nam poczucie bezpieczeństwa przed potworami kryjącymi się w zakamarkach, więc wmawiam sobie w głowie to samo. zamykam oczy. kolejny obraz. nie jestem bohaterem, a świadkiem. widzę męską rękę, trzymającą nóż. dużo krwi. kobietę, której twarz zasłaniają brązowe włosy. próbuje się bronić. okrucieństwo, bardzo dużo okrucieństwa. mówi coś w innym języku, a raczej syczy, bądź mówi przez zęby. otwieram oczy. znowu zmieniam pozycję, a noga zaczyna mi dokuczać. wychylam się ze śpiwora. ciemność. oczy jeszcze się nie przyzwyczajają. dotykam zdrętwiałą nogę, po czym zadaję sobie delikatny cios w łydkę. miałam wrażenie, że włożyłam w to więcej siły, niż odczułam. próbuję się położyć, ale mam takie zawroty w głowie, że nią trafiam gdzieś w pościel, zamiast w poduchę. zabawne. znowu wstaję, chybotając swoim tułowiem. ręką dotykam ściany, próbuję wycelować w tę nieszczęsną poduszkę. udało się. nie dokładnie tak, jak chciałam, ale mam miękko pod głową. zamykam oczy. znowu las. tylko tym razem oprócz ciemności czuję mgłę, wyczuwam jak moja skóra wchłania wilgoć w powietrza. nie podoba mi się to, otwieram oczy. czuję siłę, świadomość, że panuję nad obrazami w mojej głowie, nie tak, jak bywa ze snami. nie wiem po co znowu wstałam, w każdym razie chybotałam się niewyobrażalnie, wszystko co widziałam w ciemności, było rozmazane. trafiam głową w poduszkę, ale mi niedobrze. pobolewa mnie brzuch, a mimo pozycji leżącej nadal kręci mi się w głowie. czuję dyskomfort, nie mogę się ułożyć żeby zasnąć. mam wrażenie, że męczę się już z tym zasypianiem kilka godzin. nigdy nie kręciło mi się w głowie na leżąco, nigdy. przekręcam się, spadam z łóżka. moje plecy, jaki ból.. wstaję z podłogi, celuję głową w poduszkę. mdli mnie. noga przestaję na chwilę dokuczać, ale uczucie otępienia wraca po kilkunastu sekundach. nie pamiętam, czy potem zasnęłam, czy jeszcze się budziłam, nie jestem w stanie określić. wiem, że tak okropnego zasypiania nie miałam nigdy. trochę bałam się własnej głowy, tego co się stanie za chwilę..
rano obudził mnie zamek w drzwiach, ale zasnęłam gdy tylko ucichł. wstałam o godzinie dziesiątej. brzuch mnie bolał do południa, przez kilka godzin po wstaniu kręciło mi się lekko w głowie. około siedemnastej, po dwugodzinnej drzemce poczułam się normalnie. dziwne przeżycie.
te emocje.. ich nadmiar naprawdę potrafi przygnieść człowieka. strach jest nieodłączną częścią życia. nawet tym najodważniejszym towarzyszy, mimo, że się wypierają. chociaż może nie przed błahostkami, jak na przykład strach przed ciemnością, pająkami czy wysokością. nie, to przecież są lęki. nie wiem jak Wy, ale ja między strachem a lękiem wyczuwam o tyle znaczącą różnicę, iż to pierwsze wydaje się być uczuciem bardziej dezaktywującym logiczne, poprawne myślenie człowieka. wspomniałam, że nawet tym najodważniejszym towarzyszy strach, prawda? znikoma jest ilość osób na świecie, którym by na czymś nie zależało. nie mówię tu o wartościach materialnych, a raczej podstawie prawidłowego funkcjonowania większości istot, jak na przykład miłość, przyjaźń czy rodzina. może i jestem panikarą. boję się na zapas. wiem, ale nie zmienię tego. coś czuję, że kiedyś czeka mnie bycie nadopiekuńczą matką dla swojego dziecka.
ten tydzień był ciężki. zarówna moja młodsza siostrzyczka wylądowała w szpitalu, z przyczyn - w chwili przyjęcia - bardzo niewiadomych. na pewno muszę zapamiętać na przyszłość, że na podstawie pisemek w internecie nie można stawiać diagnozy. to nie zapalenie opon mózgowych, a zapalenie stawów. ale sporo stresu się najadłam.
chociaż na pewno nie tyle, ile nażarłam się go dzisiaj. były łzy, była rozpacz, była bezsilność. bezsilność jest w tym wszystkim najgorsza. moje Słońce rozświetlające moją drogę życia miało wypadek, to pierwsze co usłyszałam. wpadam w płacz. na motorze. zaczynam łkać. wpadł do rowu. łkanie się nasila. jest w szpitalu. zaczyna boleć mnie każdy milimetr kwadratowy mojego ciała. przez chwilkę przelatuje przeze mnie uczucie, które muszą czuć rośliny bez wody. obumieram. usycham. cierpię. co słyszę dalej w słuchawce? nic. dopiero po pół godzinie dowiaduję się więcej. po godzinie jeszcze więcej. przestaję płakać. po dwóch godzinach, kiedy znam już większość historii i Jego obecny stan zdrowia - uspokajam się. co się stało? zrobił tak zwanego "kozła" do rowu. cały poobijany, poszarpany, nie był jakoś specjalnie w stanie się ruszyć. podobno się śmiał, ale myślę, że to z przypływu adrenaliny. chyba krwawiła Mu noga. bałam się. o Niego. to był strach. jeden z tych najgorszych. przecież ja nie mogę Go stracić! czułam poczucie winy. że nie było mnie przy Nim, że Go nie powstrzymałam, że nie mogłam Mu pomóc. być, wesprzeć.. ale przecież nic poważnego się nie stało, nie ma co rozpaczać...
ta odległość czasem mnie morduje. wbija mi nóż w plecy. a dzisiaj? na dzisiaj za dużo emocji, zdecydowanie. Kocham Cię, Skarbie! soldier of fortune.
"[...] Nie zapomniałam o Tobie, jak z pozoru to wyglądało. Nie chcę też znowu zostawić Cię z takim głupim uczuciem. Tęsknię, ale wiem, że jeśli się odezwę, będę musiała poświęcić Ci więcej niż marne kilka godzin w tygodniu, by miało to jakiś sens. Jesteś warta więcej niż jakiejś znajomości nazywanej przyjaźnią. Nie okłamujmy się. Zrobiłam zbyt mało by być Twoją przyjaciółką lub kimkolwiek ważnym. Wiem, że poradzisz sobie beze mnie bardzo dobrze, ale jednocześnie nie chcę Cię stracić. Proszę, nie myśl że to jakieś żałosne 'zakończenie znajomości' typowe dla mojego stylu. Tym razem to przeprosiny i pewne wyjaśnienie. Ja cholernie boję się ludzi. Odsuwam się od nich, bo jestem nieufna. Może to mnie jakoś gubi. Nie wiem. Chcę powiedzieć Ci to szczerze, bo uważam, że jesteś warta tej szczerości. [...] Cokolwiek właśnie sobie o mnie myślisz, pragnę zapewnić, że nie jestem chora psychicznie (jeszcze) tylko trochę zagubiona. [...]"
M.
minął prawie rok od tego listu. próbowałam to jeszcze naprawić jakieś dwa razy. kochałam Cię i chyba nigdy nie przestanę. czasami za Tobą tęsknię. widok Twojej osoby już nie boli, jak miał w zwyczaju wcześniej. warto było tak to kończyć? mogłam Ci pomóc. ale Ty chyba nie chciałaś. w efekcie na swój sposób pociągnęłaś mnie trochę za sobą. na jakieś dno, albo coś w tym rodzaju. choć może problemy z własną osobą miałam już wpisane w swoją egzystencję na tej planecie, a Ty byłaś tylko zapalnikiem? również i teraz chciałabym Nam dać kolejną szansę. nie wiem po co, tęsknię trochę. sentyment do bliskich nie umiera tak łatwo. pozostaje tylko pytanie, czy chcesz o to zawalczyć?
jesień zawsze wydawała mi się takim okresem czasu, kiedy wszyscy są smutni. pogoda zwykła być nijaka, nie wiadomo jak się ubrać, żeby ciepło człowiekowi było, a wszędzie dookoła dostrzegalne są zasmucone, a może nawet i zagubione twarze. popadające z jednego smutku w drugi. taki obraz przynajmniej budziła w mojej głowie jesień.
chociaż w sumie tego roku - pogoda zaskakuje. ładnie jest, czasami nawet ciepło. nie ma takiej obrzydliwej chlapy, a liście ładnie spadają z drzew. różnokolorowe, poczynającod zielonych, przez żółtei kończącna czerwonych. każdy ma inny odcień, to jest magiczne. wiaterek delikatnie wieje, chociaż mroźny - ja już noszę rękawiczki, łapki szybko mi marzną. ale o co mi chodzi, tytułując post 'podła jesień'? bo ona wzbudza do takich przemyśleń. człowiek nie chce wyjść z domu, woli posiedzieć przed książką czy komputerem. no i myśli, bo co może innego robić? myśli, myśli. przez jego głowę przechodzą różne zagadnienia, często kończy się na tym, że zbytecznie tworzy sobie całkowicie nowe problemy, których nie ma. one swoje źródło mają właśnie w głowie. i tak oto dręczą go myśli. podłe, zupełnie jak jesień. potem dochodzi na przykład do wniosku, że czuje się nieszczęśliwy. wpada w dołek, albo robi się agresywny. a jako, że najbardziej ranimy te osoby, które kochamy najmocniej, to wszyscy dookoła obrywają. no ale ataki kumulują się na kogoś, z kim najwięcej przebywamy i się kontaktujemy. zwykle, tak jak to zaczęłam postrzegać - na aktualnego chłopaka/dziewczynę. przynajmniej w ten sposób wyjaśniam sobie tą zalewającą nasze życia falę, podczas której wszyscy z wszystkimi zrywają. przecież to jest okropne, ludzie związani ze sobą po rok, dwa lata (a jak na nastoletni wiek to taki związek jest jednak dosyć długi), aż tu nagle - BAM. ja Wam mówię, to wina jesieni. chłonie wszystko co piękne, aż po długim okresie maltretowania nas, przychodzi jeszcze jej koleżanka - zima. brr, nie lubię zimy. nie lubię jak mi marzną stópki i rączki, a zmarzluch ze mnie okropny.
chyba dopadła mnie jesienna chandra. chodzę jakaś poddenerwowana, ciężko mi czerpać radość z czegokolwiek. chcę wiosnę, te wszystkie oznaki budzenia się do życia przyrody, oh taak. agresywna też jestem, tak jak napisałam - do osób, które kocham. są nawet chwile, kiedy jest tak źle, że znowu myśli robią się czarne i głębokie jak otchłań bez dna. ale wydaje mi się, że stałam się trochę mniej egoistyczna. dostrzegam to, że nie ja jestem najważniejsza i nie tylko ja mam problemy. chociaż może wychodzi mi to na złe, bo próbując pocieszyć bliskich jakoby zabieram trochę ich smutku, mam nawet wrażenie, że gromadzi się on we mnie, kumuluje i tylko czeka, kiedy będę miała kolejny moment słabości, żeby uderzyć ze zdwojoną siłą. ale kiedy próbował już coś zdziałać, to jednak jakoś z tego wychodziłam. z chęcią sięgnięcia po żyletkę, ale obrzydliwymi, a zarazem zachwycającymi obrazami, które w jakiś sposób mnie od tego oddalały. gubię się trochę w swojej psychice, to przykre. czasami nawet boję się jutra. wszystkie moje ambicje znikają, a łzy na twarzy pojawiają się częściej niż uśmiech. ale trzeba sobie jakoś radzić, nie? strach jest słabością każdego z nas.
byłam dzisiaj w szpitalu na kontroli, wyniki poprawiają się, jak na trzy tygodnie od ostatnich badań poprawa jest wręcz ogromna. czuję się też lepiej, kondycja mi w sumie tylko nawala.
ostatni post.. był takim smutkiem wylanym z siebie, bo pisałam go w trakcie kłótni dla jakiejś próby zebrania myśli, właściwie to też było tylko chwilowe i wszystko jest już wyjaśnione. jak czasem coś się psuje, to trzeba to naprawić. drastycznie i za wszelką cenę, ale przecież żeby coś osiągnąć, trzeba coś poświęcić. tak, kolejna prawda życiowa.
dzisiejszy dzień był jednym z tych lepszych od jakiegoś czasu. wypełniony Nim, ciekawą przygodą (która zjadła mi masę nerwów, wywołała kilka ataków serca i przypływy adrenaliny), wieloma pozytywnymi wiadomościami, uśmiechem na twarzy, ogromem uczuć i miłości i przede wszystkim - tutaj się powtórzę - Nim! chociaż faktycznie nie spędziłam z Nim całego dnia, to te kilka godzin było dla mnie cholernie ważne. znowu jestem szczęśliwa i mam w sobie tę moc, do zwalczania sporej ilości codziennych niepowodzeń, tak, żeby się nie załamywać. takie źródełko pozytywnej energii jest z tego mojego ukochanego Słońca.
mam wrażenie, że sytuacja z moim zdrowiem niedługo ustabilizuje się do tego stopnia, że będę mogła się cieszyć wolnością jak sprzed paru lat, z non-stop uszczęśliwiającym mnie dodatkiem w Jego postaci (: a On? wydaje mi się, że też jest szczęśliwy. tak mówi. no i znosi te wszystkie akcje z panią T. z uśmieszkiem na twarzy. takim chytrym, w rodzaju 'nic mi nie zrobisz, hehe'. jeśli On jest szczęśliwy, to czuję się jeszcze w dodatku spełniona. 'w życiu bowiem istnieją rzeczy, o które warto walczyć do samego końca'. Jego szczęście.
bo nie każdy pozna żart. w żartach serce stracić można, a nie każdy serca wart. niby takie ckliwe i płytkie, a jednak słowa wypowiadane w dzieciństwie przez moją mamę zawierają w sobie olbrzymią ilość prawdy. kilka słów z czyichś ust, a bolą bardziej niż nóż w serce. im ich więcej, tym bolą bardziej. jakby każde słowo symbolizowało jedną broń, która mnie trafia. nóż, pistolet, działko rakietowe, miotacz ognia. słyszane, tudzież czytane - od osoby, która jest dla nas wszystkim - takie bolą niemiłosiernie mocno. owszem, zdaję sobie sprawę, że nie jestem ideałem. nikt nie jest. ale staram się. bardziej niż na początku, bo coraz mocniej uświadamiam sobie, że mam po co.
sialalala, mam bardzo dobry humooor! 28 września 2012 roku - zdecydowanie jeden z najszczęśliwszych dni w moim życiu. początek czegoś wspaniałego, nierozłącznego, wiecznego... bo taki będzie mój związek z Nim, już na zawsze. kurcze, nie spostrzegłam się nawet, kiedy ten czas minął! mimo wielu ciężkich chwil i upadków, było bardzo dobrze. zawsze miałam Go obok, mogłam liczyć na Jego wsparcie..
na pewno przez ten rok stałam się znacznie silniejsza. mimo, że jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności było sporo niepowodzeń w moim życiu, nawet więcej, niż ich było zwykle - to jakoś z czasem zaczęłam dawać sobie z tym radę. miałam od Niego olbrzymie wsparcie psychiczne, fizyczne, duchowe i każde inne. jakimś też trafem, nie wiem jak On to zrobił - pomógł mi zwalczyć trochę moich lęków i fobii. a przynajmniej zmniejszyć ten strach, który tak często się pojawiał.
popracowałam też trochę nad swoją osobą, mam nadzieję, że udało mi się zmienić na lepsze niektóre moje zachowania. chociaż nadal do ideału (którego swoją drogą nigdy nie osiągnę...) mi daleko. przecież nikt nie jest idealny :c no dobra, On jest. romantyczny, troskliwy, opiekuńczy, zabawny, kochany, przystojny. mam wrażenie, że po raz kolejny znowu się w Nim zakochuję. i to takie przyjemne uczucie, kocham Go najmocniej na świecie, a jeszcze jak Go widzę to mam motylki w brzuchu i promienieję jak słońce. właściwie to nie mogę powiedzieć, że Go kocham. to coś silniejszego, ale nie ma nazwy, więc pozostaje mi zostać przy "kocham" :<
bo jest najcudowniejszym, najwspanialszym, najfenomenalniejszym, najukochańszym, najfajniejszym, najmądrzejszym, najzabawniejszym, najsprytniejszym, najtroskliwszym, najopiekuńczym, najsympatyczniejszym, najczulszym, najwrażliwszym, najinteligentniejszym, najprzystojniejszym, najromantyczniejszym, najszczerszym, najmilszym, najżyczliwszym, najsilniejszym, najcierpliwszym, najwyrozumialszym, najlojalniejszym, najpomocniejszym, najambitniejszym, najrozsądniejszym, najidealniejszym, najbardziej zwariowanym, czarującym, elokwentnym, kreatywnym, oddanym, pociągającym, imponującym mi, sprawiającym, że czuję się bezpiecznie, odpowiedzialnym i niesamowitym mężczyzną na tej planecie.
a w głowie mam obraz tych Jego hipnotyzujących oczu, tego uśmiechu na twarzy.. świadoma, że niedługo Go zobaczę.. a widziałam Go zaledwie wczoraj. czuję się lekka, jak piórko! po prostu jestem szczęśliwa!
ten cały pobyt w szpitalu to na prawdę była jedna, wielka katorga. nie czuję się jakoś zadziwiająco lepiej, za to nerwy mam wystarczająco poszarpane. o tak, wystarczy mi przynajmniej na następne kilka miesięcy. w sumie obiecali mi już wyjście w piątek. potem w poniedziałek. taak, w poniedziałek mówili, że na pewno wyjdę. potem usłyszałam o środzie. a w środę dostałam smutną wiadomość, że muszę poczekać do czwartku, bo muszą mi jeszcze zrobić badania. no kurde, to przecież szału idzie dostać! lepiej bym to zniosła, jakbym na dzień dobry się dowiedziała, że wyjdę w czwartek. albo jakbym nie dowiedziała się niczego, przecież nie musieli mi prawie za każdą wizytą mówić, kiedy to ja ich opuszczę.. generalnie to nie widzę zadziwiającej ilości pozytywów. ominęło mnie dużo szkoły, było sporo płaczu, samotności i brak świeżego powietrza, bo nie mogłam nawet nigdzie wyjść. zdecydowanie za dużo czasu na myślenie. jestem niestety taką osobą, która na to czasu powinna poświęcać jak najmniej, przynajmniej w tych cięższych chwilach życiowych. dlatego w sumie miałam te kilka załamań nerwowych i wrażenie popadania w kolejną depresję. na pewno z moją psychiką jest znacznie gorzej, niż było kiedy jeszcze byłam w domu, te okrutne dwa i pół tygodnia temu. bo wtedy i przez pierwszy okres przebywania tutaj (który niestety wynosił zaledwie parę dni) jakoś miałam siłę się uśmiechnąć, mimo, że było ponuro. no i przede wszystkim nic mnie nie męczyło. nie miałam żadnych masochistycznych chęci, ostatnie dni wakacji leniwie mi mijały.. mogłabym napisać, że nawet cieszyłam się na szkołę, bo tak przecież było. ale zanim w ogóle zaczęłam sobie uświadamiać, że czeka mnie niedługo powrót do niej - wyprzedziła mnie świadomość położenia się do szpitala. życie czasami jest zbyt okrutne :<
podsumowując, podczas tych okropnych 18 dni - dźgano mnie igłą mnie więcej 15-20 razy, założono mi prawidłowo zaledwie pięć wenflonów (rekord!), z których każdy, bez wyjątku, się zjebał - zapchał się skrzepem z krwi, wysunął albo przeciekł. zarazili mnie dwoma infekcjami, przenosili z sali na salę, nakarmili przerażającą ilością tabletek i syropów. pobrali mi około 200ml krwi. poza tym zrobiono mi kilka badań, badało mnie ze 12 lekarzy, podłączono mi jakieś 70 kroplówek, więc włoili we mnie ze dwadzieścia-parę litrów soli 0,9% z dodatkami antybiotyków. wypadło mi zdecydowanie za dużo włosów i zjadłam zdecydowanie za mało kalorii.
no ale przynajmniej dostałam się wreszcie do tego zakichanego leczenia antybiotykiem w nebulizacji, o który staram się już od kilku miesięcy, ALE NASZ JEBANY NFZ MA SWOJE POSRANE WYMAGANIA, KTÓRE TRZEBA SPEŁNIĆ. no to proszę, wreszcie jestem tak chora, że sobie zasłużyłam. a teraz pocałujcie mnie w dupę.
ja obiecuję, z ręką na sercu, że nie spędzę reszty życia w tym kraju, bo po prostu nie da się w nim żyć. renta, którą kraj zamierza mi dać po ukończeniu osiemnastu lat wynosi marne 600zł. co ja mam za to zapłacić? nie jestem w stanie opłacić mieszkania (+prądu, wody, gazu, etc.), bo nie starczy. nie jestem w stanie kupić za te pieniądze leków, bo potrzebuję na nie jeszcze raz tyle. nie wiem nawet czy taka sumka starczy mi na miesięczne wyżywienie, bo jedzenie też nie jest takie tanie. więc co, ja przepraszam bardzo, mam zrobić z tymi pieniędzmi? a politycy w Polsce zarabiają po kilka tysiaków na głowę, z czego latają sobie samolotami z jednego miasta do drugiego, wcale nie tak bardzo oddalonego od siebie. i obiecują nam potem taką Polskę, co będzie Irlandią, jeśli oddamy na nich głos. a my co robimy? idziemy jak te sieroty czy nie-myślące-bo-bez-mózgu zombie, po czym głosujemy. co potem z tymi wszystkimi obietnicami, jak już wygra polityk obiecujący Irlandię? gówno.
nie, nie, nie. ja tak żyć nie będę. znajdę dobrą pracę, która mi się spodoba gdzieś poza granicami kraju. myślałam o Norwegii, bo to klimat zdrowy dla mnie, poza tym, mają tam na prawdę wysokie zarobki. jedne z wyższych w Europie. no i jak zdobędę obywatelstwo, to dostanę taką rentę, że bez męki będę mogła utrzymać własną dupę. z dodatkową pracą, przy oszczędzaniu, spokojnie będę sobie mogła zapewnić dobrobyt. nie zapominajmy oczywiście o Nim, On w końcu też pojedzie tam ze mną i podejmie się pracy. po kilku latach tak się ustatkujemy, że będziemy wiedli spokojne życie, jak na filmach. i będzie Nas stać na zwiedzenie świata, bo to jedno z Naszych marzeń. i będziemy mieć kochającą się rodzinkę - dwójkę dzieci (córkę i syna) i jakieś zwierzątka. córkę nazwiemy Ula, a syna.. tak, to jest nadal w fazie planowania. chwilowo nazywa się NoName. ale niedługo to się zmieni, tylko trzeba o tym pomyśleć :D co do zwierzątek, to wątpię, żebym zgodziła się na Jego namowy, ponieważ waran może być z lekka.. niebezpieczny? zabójczy? no, tak trochę.. może uda mi się Go namówić na kotka. dwa kotki. trzy kotki. pięć kotków. osiem kotków. dwanaście kotków. lubię kotki. kotki są fajne.
w każdym razie.. będzie pięknie. w końcu sobie na to zasłużyliśmy, mając tak ciężko teraz, czyż nie? i jeszcze znajdą lekarstwo na moją chorobę, albo nie wiem, przeszczepią mi płuca.. i tak dożyję sobie przynajmniej do pięćdziesiątki, zobaczę swoje wnuki i mogę umierać! o tak.
marzenia.. i'm just a dreamer, who dream of better days :)
hmm. czas wrócić do szarej, ale jakże ciekawszej i milszej rzeczywistości. trzeba kupić resztę książek do szkoły, zaopatrzyć się w książki w bibliotece, iść na zakupy, wrócić do pracy, zacząć szyć, grać na gitarze, jeździć konno, przejść na dietę, poprawić kondycję, zaoszczędzić na nowe martensy i trochę pograć w lola. i wykorzystać każdą, nawet najmniejszą okazję, żeby Go zobaczyć. miejmy nadzieję, żebym mogła to wszystko spełnić bez kaszlu prowokującego skurcze żołądka i z uśmiechem na twarzy, oddychając pełną parą przez jak najdłuższy czas.
zazdrość już była, to teraz pora na złość. właściwie to nie pojawia się ona znikąd, ta pieprzona zazdrość też tutaj maczała palce. z dnia na dzień, z godziny na godzinę, z chwili na chwilę coraz więcej jej się we mnie kumuluje. i znowu zaczynam czuć wewnętrzny niepokój, znowu mi jakoś dziwnie. i w dodatku nie mam pojęcia, czy ja sama się zachowuje masochistycznie w stosunku do siebie, czy co? czy lepiej po prostu nie czytać, nie widzieć ani nie wiedzieć? jak to zawsze było powtarzane dookoła mnie, chociaż głównie w żartach - "czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal". no i może to jest prawda? ale z drugiej strony, nie jestem w stanie zamknąć oczu na te czynniki, które doprowadzają mnie do szewskiej pasji. ich jest za dużo, one są wszędzie. w każdej, nawet najmniejszej rzeczy. nawet nie tylko w zazdrości. nienawidzę tego, wszystko mnie frustruje i irytuje. i ta pieprzona huśtawka nastrojów będzie trwała jeszcze kilka dni, ja to czuję - to na okres. ale nie mogę sobie tak tego tłumaczyć, na okres czy nie - znowu zaczynam się źle czuć. ostatnio, kiedy czułam podobny niepokój zakończyło się wszelkimi próbami rozładowania napięcia, w tym samookaleczeniem, po którym pełna nienawiści do samej siebie poszłam spać i rano mi jakoś przeszło. ale ból i widok ranek (bo nie mogę powiedzieć, żeby to były jakieś olbrzymie ślady) męczył mnie potem przez jakiś tydzień. a ja tak naprawdę tego nie chce, bo to nie jest sposób!
koleżanka się do mnie odzywa z problemem, mówi, że od roku - mniej, lub bardziej systematycznie - się samo-okalecza. co dostaje w odpowiedzi ode mnie? oczywiście gadkę-szmatkę w stylu 'to nie jest sposób, jeśli Ci to pomaga, to tylko na chwilę, ale tak na prawdę nie powinnaś tego robić, bo zostawia tylko blizny na ciele i w głowie, które będą Cię męczyć przez długi czas'.
albo na przykład bardzo bliska mi osoba, z którą kontakt od niedawna mi się umocnił. kilka lat temu okaleczała się bardzo mocno, blizny pozostały jej do dzisiaj. właściwie to tylko ona w jakiś sposób uświadomiła mnie, że to nic nie daje. nie pomaga. tylko ona się tym zmartwiła. a przecież nie tylko ona wiedziała... dała mi też możliwość w zeszłym roku poznania swojej znajomej, która ma blizn tyle, że nie jest w stanie już ich ukryć. ale wtedy przecież ja nie miałam pojęcia, że to może być jakikolwiek sposób na rozładowanie nerwów, przecież mnie nie męczyły nerwy! matko boska, ojcze święty, jezusie chrystusie i wszystkie jednostki w niebie, dlaczego karzecie mnie takim niepokojem, z którym nie umiem sobie radzić, który męczy mnie bardziej niż jakakolwiek zgaga?
i właściwie dziwię się, że znowu mnie naszło na taką agresję, którą mam w sobie. bo przecież ostatnio nawet jak się nic nie udawało, to ja próbowałam się uśmiechnąć. w końcu tak siebie sama męczyłam, że zaczynałam myśleć pozytywnie i uśmiechać się dla świętego spokoju, żeby już odpuścić błaganie. jak dziecko, które usilnie prosi o coś mamę, a ona w końcu odpuszcza i zgadza się, byle tylko jej młode przestało jej zawracać dupę. widocznie człowiek nie może wiecznie oszukiwać sam siebie.
jak mam ochotę na piercing i nowe kolczyki (a to też jest temat, który ostatnio siedzi mi w głowie), to czasem dzieje się coś takiego, że ta ochota nagle, ni stąd, ni zowąd robi się kilkanaście razy silniejsza. mam takie wrażenie, że muszę sobie zrobić nowy kolczyk, żeby sobie ulżyć. i ta ochota jest tak silna, że mogłabym to właściwie nawet porównać z masturbacją. trzeba sobie ulżyć i już, bo człowiek po prostu wybuchnie. cała ta heca z przekłuwaniem swojego ciała zaczyna mi się wydawać reakcję obronną. formą upuszczenia z siebie tych wszystkich męczących mnie problemów, ale nie zostawiającą po sobie jakichś ran, określanych przez społeczeństwo za dziwne. i to jest zdecydowanie to, co tak mi się podoba w piercingu. igły. krew. ból. uczucie pulsowania w jednym miejscu. więcej igieł.
wreszcie udało mi się to skleić w jedno. myślałam o tym od jakiegoś czasu, ale właściwie nie wiem, czy to możliwe. mam ochotę przekłuć sobie uszy. chrząstkę. bardziej boli. podwójnie. czyli tak naprawdę mam ochotę upuścić z siebie zmartwienia przez kolejny otwór w ciele, bo mnie coś męczy. bo nie chcę tak naprawdę sprawiać sobie krzywdy. TAK! bingo!
a dlaczego zbiera mi się teraz na płacz? dlaczego czuję się jak wrak człowieka, z żadnego nieokreślonego powodu? dlaczego to uczucie męczy mnie ledwie od kilkunastu minut, a jest tak silne? mam ślepą nadzieję, że zaraz mi minie. nie chcę być niebezpieczna dla samej siebie. po prostu nie chcę. jaki inny sposób mogę znaleźć na rozładowanie tego wewnętrznego napięcia? czym ono w ogóle jest spowodowane? czy ktokolwiek, do jasnej kurwy, odpowie mi na to pytanie? czy znajdę odpowiedź w krwi kapiącej z mojej ręki? nie, tam nawet nie będę szukać. kurwa. płaczę. chcę do Niego. błagam, chcę żeby mnie przytulił. proszę. potrzebuje Jego ciepła. uczucia bezpieczeństwa, którego sama sobie nie umiem zapewnić. błagam. bo oszaleję. już szaleję. niech mi ktoś pomoże...
...when you're a stranger, faces look ugly, when you're alone.
ciekawa jestem, czy Jim miał jakieś konkretne przesłanie, które zamieścił w tej piosence i próbował je przekazać ludziom. podobno napisał ją podczas jednej ze swoich wielu depresji. zamieścił w niej swój aktualny stan emocjonalny. czyli musiał być dość smętny. przydałoby się w sumie przeczytać jakąś jego biografię, bo był z niego wspaniały człowiek. spotkałam się ze stwierdzeniem, iż Jim nie uważał samego siebie jako wokalistę, a za... poetę. poza tym, tworzył na prochach. pewnie dlatego tak ciężko się doszukać przesłania jego piosenek. swoją drogą, każda interpretacja może być inna. warto w ogóle szukać w tym głębszego przesłania? albo na przykład taka wersja, bliższa mojemu sercu:
gdy jesteś samotny, i widzisz ludzi, którzy są szczęśliwi, mają znajomych, wtedy nienawidzisz ich za to. a gdy nie masz kobiety którą możesz kochać, każda wydaje się niewarta tej miłości, skoro ciebie nikt nią nie darzy. gdy się jest innym, ma się inny punkt widzenia niż społeczeństwo, to owe społeczeństwo wydaje ci się idiotyczne, dziwne.
jeśli ta interpretacja byłaby prawidłowa i najbliższa temu, co było aktualnie w sercu i głowie Morrisona, to mam pewne wrażenie, że nienawidził on ludzi. może nawet z podobnego powodu, z jakiego ja ich nienawidzę. że ludzie odrzucają wszelaką inność i dziwactwa, coś co w jakiś sposób odbiega od normy, którą mają wyznaczoną w głowie. oczywiście krzywdzą przy tym olbrzymią ilość ludzi. chociaż właściwie zarówno 'normalność' jak i 'inność' to pojęcie względne, które jest jednak odbierane inaczej przez właściwie każdego człowieka. nie ma żadnych wyznaczonych norm bycia dziwnym i bycia normalnym. aczkolwiek wydaje mi się, że w sercu Jima była jakieś złe emocje kierowane ku społeczeństwu.
ludzie są dziwni. w dodatku każdy na swój sposób. po prostu.
poza tym, strasznie mi przykro, że większa część tych wszystkich legend muzycznych, jak na przykład Riedel (który oficjalnie zmarł z powodu niewydolności serca, ale czymś jednak to musiało być spowodowane, czyż nie?), czy wszyscy inni Ci, którzy należą do klubu 27 (w kulturze masowej termin zrzeszający wpływowych muzyków z gatunku rocka, bluesa i R&B, którzy z różnych przyczyn zmarli w wieku 27 lat) - Morrison, Joplin, Hendrix, Cobain, Jones... zaćpali się albo zapili na śmierć. bo generalnie większość tych śmierci jest tym spowodowana. wszystko jest dla ludzi, ale hej - w odpowiedniej ilości! szkoda, że tak ciężko jest nad tym zapanować i tak łatwo uzależnić.
chociaż taki odlot to ciekawa rzecz, cholernie chętnie sama kiedyś tego spróbuję, bo jeszcze niestety nie miałam okazji. tak, spalenie jointa, czy jakieś substancje psychotropowe i grzybki to zdecydowanie to, czego muszę spróbować przed śmiercią. i nie chodzi mi o to, że się uzależnię i umrę od przedawkowania narkotyków, po prostu czysta ciekawość ludzka - chcę wiedzieć jak to jest! bo bycie pijanym i te wyostrzone kolory oraz ciepło rozlewające się po całym ciele to całkiem ciekawe uczucie, nie sądzicie? cóż, w każdym razie ja tak sądzę.
plecy mnie bolą od za dużej ilości leżenia, chcę już do domu.
by the way, lubię się TYM schizować. fajnie poprawia humor. taki tam, psychodel (;
jak już jesteśmy przy temacie, to można by więcej takich psychicznych filmików wstawić. Salad Fingers, Milkman, Dog Of Man. jakie przesłanie? nie wiem, na pewno wśród widzów takich wstawek znajdziemy kiedyś sporo morderców i nekrofilów. stąd się, moi drodzy, bierze patologia! a od htf się zaczynało..
i nie zdziwcie się, jak kiedyś oszaleję do tego stopnia, że was wszystkich pozabijam c: